Czyli zagubiony bagaż i kradzież za granicą. Przed wyjazdem pisałam … „ciekawe czym zaskoczy nas Ekwador”.
Zaskoczył i to zaraz po wylądowaniu na lotnisku. Niestety szybko przekonaliśmy się jak przewrotny bywa los nawet w najlepiej zaplanowanej podróży. Słyszeliśmy o zaginionych bagażach i kradzieżach. No ale parzcież nam się to nie przydarzy.
Przydarzyło !
Przygotowaliśmy się na długą podróż i przesiadki najlepiej jak potrafiliśmy (więcej w artykule – „Jak przygotować się do lotu – procedury lotniskowe„). W związku z tym podróż mimo, że trwała prawie dwa dni i mieliśmy cztery przesiadki minęła nam stosunkowo szybko i bez komplikacji.
Strasznie zmęczeni w nocy byliśmy w Quito (stolicy Ekwadoru). Jeszcze tylko odprawa, bagaż, dwie godzinki jazdy do centrum i hotel. Już czuliśmy ciepły prysznic i miękkie łóżeczko. Już mieliśmy perspektywę przebrania się w czyste ubrania.
Czekamy jeszcze tylko na bagaże. Taśma się kręci, lecą bagaże, lecą i lecą, a my czekamy na nasze, czekamy, czekamy, czekamy … Wszystkie wyjechały. Naszych brak. No ale my lecieliśmy z daleka, to mogą być na końcu – uspakajaliśmy się. Taśma się zatrzymała, hala opróżniła się z ludzi i zostaliśmy sami. Ups! Co się dzieje, gdzie bagaż ? Nie ma ? Jak to przecież nam nie mógł zginąć bagaż. Co teraz zrobimy.
Standardowo idziemy do punktu obsługi bagażu. Tutaj Pan wziął od nas kwitki bagażowe i coś zaczął tłumaczyć po hiszpańsku. Jego angielski był praktycznie żaden (jak się później okazało to raczej standard w tej części świata, pamiętajmy, że jesteśmy ma międzynarodowym lotnisku, w jednym z najbardziej rozwiniętych krajów Ameryki Południowej). Gdy pan bezradnie rozłożył ręce, nasze nerwy sięgnęły zenitu. Zostaliśmy bez niczego. Przecież tam mieliśmy adresy, opis jak dojechać do hotelu, ale przede wszystkim nasze rzeczy. Dostaliśmy jakiś kwitek spisany po hiszpańsku i kazano nam przyjść jutro o tej samej porze, jak przyleci kolejny samolot linii TAME z Caracas – bo prawdopodobnie tam bagaż ugrzązł.
Jak jutro?! Z lotniska do centrum jest ponad dwie godziny jazdy w jedną stronę (Quito to bardzo, bardzo długie miasto), nie wspominając o kosztach.
Na spokojnie zrobiliśmy rewizję naszych planów, a przede wszystkim bagażu. Na szczęście mamy przy sobie tablet z wszystkimi notatkami i adresami. Mamy po jednym komplecie bielizny, część pieniędzy, mały aparat, ręcznik.
Postanowiliśmy – jedziemy do zarezerwowanego hotelu (złudne przekonanie jak się później okazało) i staramy się nie marnować wakacji. Dzisiaj idziemy spać jutro jedziemy do Mitad del Mondo (czytaj w kolejnych wpisach), tak jak pierwotnie planowaliśmy.
Zmęczeni dotarliśmy do hotelu było już grubo po 22 czasu lokalnego (przesunięcie czasu między Polską i Ekwadorem to -7 godzin, czyli dla nas była 5 nad ranem). Zrobiło się ciemno i zimno.
Puk, puk do stalowych ciężkich drzwi. Cisza, znów pukamy, dzwonimy i nic. Żadnej tabliczki, ale adres się zgadza. SMS do właściciela. Bak odpowiedzi, kolejny, telefon … nic.
W pobliskim sklepie dopytujemy się o jakiś kontakt, niestety nic. Jeden z klientów sklepu zaproponował nam nocleg u siebie (łamaną angielszczyzną zaoferował nam nocleg, mówił coś o namiocie, ale myśleliśmy, że jakieś słowa mu się pomyliły).
Nie mamy wyjścia idziemy. W ciemnej kamienicy, schodami na piętro, a tam jakieś szemrane towarzystwo. Powybijane szyby, zimno i na środku pokoju przy świecach stroi na środku … namiot. Tak namiot w pokoju. W tym momencie zmęczenie nam kompletnie przeszło i stwierdziliśmy, że jednak poszukamy czegoś innego.
Wróciliśmy pod drzwi naszego hotelu, a tam właśnie podjechał duży pikup. Wysiadł Pan i zapytał czy to my rezerwowaliśmy pokój.
Tak ! To nasz gospodarz. Jak była nasza radość gdy wpuścił nas na podwórko.
Niestety radość trwała bardzo krótko. Okazało się, że nasz pokój jest już wynajęty komuś innemu (nie był to zwykły hotel tylko apartament – w cenie normalnego pokoju hotelowego), więc więcej pokoi nie ma.
No i fajnie. Jest noc, ciemno, zimno, my zmęczeni, brudni, przepoceni i bez perspektywy na nocleg. Poszedł do pokoju i długo nie wracał. Gdy wrócił niewiele potrafił powiedzieć (jak zwykle pan bardzo słabo mówił po angielsku). W pokoju rozgościli się Kanadyjczycy, którzy też zaskoczeni sytuacją nie potrafili się z nim dogadać.
Szybko wyjaśniliśmy sobie z Kanadyjczykami sytuację, którzy niezbyt chętnie, ale bez problemu oddali nam pokoju. W innej sytuacji byśmy pewnie inaczej zareagowali i jakoś się z nimi dogadali, ale wtedy marzyliśmy tylko o tym żeby się wykąpać i położyć do łóżka.
W końcu możemy się umyć i położyć. Minęło 47 godzin od momentu jak wyszliśmy z domu.
Drugiego dnia wieczorem tak jak nam poradzono, musieliśmy jechać ponownie na lotnisko. Dwie godziny w jedną stronę – w tłoku i korkach. Postanowiliśmy, że tylko Maciej z Damianem pojadą, bo nie ma sensu żebyśmy wszyscy jechali (ze względu na koszty). No i pojechali. Jak dojadą i odbiorą plecaki Maciej miał mi puścić sygnał żebym się nie denerwowała. Minęły dwie godziny, trzy…. Cisza, może zapomniał dać mi znać. Wysłałam mu sms. Minęła kolejna godzina i nic. W tym czasie oni dotarli na lotnisko. Maciej tak relacjonował po powrocie.
Na lotnisku, odsyłano nas po kolei od jednego okienka do drugiego. W informacji linii TAME pani odesłała nas do punktu nadawania bagażu swojej linii (czemu do nadawania, a nie odbioru?) i szybko zamknęła stanowisko. Tam na szczęście pani z obsługi znała język angielski. Długo szukała coś w komputerze po czym poinformowała, że nie ma bagażu i gdzieś poszła. Gdy wróciła, wcale się nami nie zainteresowała. Dopiero po naszej kolejnej interwencji, zadzwoniła niechętnie – podobno do odbioru bagaży i bez emocji poinformowała nas „proszę przyjść jutro może się odnajdzie” i czym prędzej zniknęła.
Jutro ?
Może ?
Staliśmy bezradnie. Co zrobić. Co z dalszymi planami, przecież mamy jechać dalej, ale nie bez bagaży? Co z zmarnowanym czasem? Kto nam zwróci za kolejną jazdę na lotnisko?
Zdezorientowani, zmęczeni i denerwowani postanowiliśmy spróbować ostatniej szansy i wejść do strefy bagażowej porozmawiać z człowiekiem który kazał nam przyjść dzisiaj.
Wejście do tej strefy jednak nie jest takie proste, kierunek jest tylko jeden i to przeciwny niż nasz Oczywiście strzeżony przez ochronę. Swoją drogą to ciekawe, że punkt reklamacji bagaży jest w miejscu niedostępnym dla kogoś kto już raz opuści lotnisko.
Czekaliśmy, aż ktoś będzie wychodził i otworzą się automatyczne drzwi. Wskoczyliśmy do środka, a tam za nami zaraz ochrona. Złapali nas kilka kroków wewnątrz sali. Znów ściana językowa. Na migi pokazaliśmy kwitek. Tak samo na migi poinformowano nas, że wejść może tylko jeden z nas.
Jak jeden !?
Damian jest niepełnoletni, a ja nie znam języka – taki team.
Ochroniarz w ogóle nie pertraktował, albo jedne albo nikt. Stwierdziliśmy, że ja jestem za bardzo zdenerwowany, a Damian zna angielski. Poszedł Damian.
Niestety pan od kwitków, pogrzebał w komputerze i oznajmił znaną już nam sekwencję – niestety nie wiemy co się stało z bagażami, proszę przyjść jutro o tej samej porze. Nic nowego, kompletny brak współpracy. Ręce opadają.
I nagle ! Damian parzy a za plecami człowieka z obsługi, na taśmie wyjeżdżają plecaki.
Tak ! to nasze plecaki. Są. Pan jak by lekko zdziwiony i zaskoczony, pozwolił je zabrać.
I wtedy dostałam upragniony sygnał mówiący o odzyskaniu bagaży. Radość i niesamowita ulga. Teraz nareszcie wszystko miało już się układać po naszej myśli zgodnie z planem . Niestety tylko miało.
Gdy już zapominaliśmy powoli o problemach z zaginionymi bagażami i beztrosko kontynuowaliśmy naszą zaplanowaną podróż przez Ekwador, przydarzyło nam się kolejne niemiłe wydarzenie.
Wracaliśmy z targu w miejscowości Otavalo (czytaj o tym w kolejnych naszych wpisach). Autobus niezbyt pełen, pokonywał strome podjazdy i zjazdy przez ponad trzy godziny. Dotarliśmy w końcu do dworca Estation Norte w Quito. Wysiadamy. Niby wszystko było w porządku, aż tu nagle, gdy wysiedliśmy na miejscu jakże duże było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że z plecaka zniknął Macieja ukochany aparat (odzyskany z plecakiem dzień wcześniej) i bardzo potrzebna nawigacja, która była z nami na wielu wyjazdach i pomagała w wielu trudnych sytuacjach.
Oczywiście jak to w takiej sytuacji najpierw panika. Szybkie bieganie i bezradne szukanie czy czasem gdzieś nie leży. Później zastanawianie się gdzie je zostawiliśmy. I wtedy zaczęły nam się układać fakty.
Gdy wsiadaliśmy do autobusu, pewien uprzejmy pan najpierw mi, potem Maciejowi próbował ułożyć plecak na półce nad głowami. Odruchowo mu je zabraliśmy i sami je ułożyliśmy. Jednak ta chwila prawdopodobnie wystarczyła mu na przekonanie się czy w plecakach jest coś ciężkiego – wartościowego. Gdy podczas jazdy straciliśmy koncentracje, a oczy nam się przymknęły miły pan siedzący za nami wysiadł. Wysiadł z naszym aparatem i nawigacją.
No cóż. Po odzyskaniu plecaków śmialiśmy się, że teraz już jesteśmy prawdziwymi podróżnikami, bo statystycznie na tyle wyjazdów, na które my jeździmy musiało kiedyś trafić na nas, ale po utracie aparatu i nawigacji zmodyfikowaliśmy nasze stwierdzenie. Dopiero teraz jesteśmy podróżnikami pełną gębą