Czy Kazbek to góra dla turystów, czy raczej dla doświadczonych wspinaczy i alpinistów?
Prawda, jak zawsze, leży po środku. To góra łatwa dla profesjonalistów i dość trudna dla amatorów.
Czy na Kazbek da się wejść samotnie, bez aklimatyzacji, w przysłowiowych adidasach i bez przewodnika? Jest do możliwe. Jednak zrobi to tylko ktoś z kompletnym brakiem odpowiedzialności i w wyjątkowo sprzyjających warunkach. W typowych, panujących tam, warunkach, czyli takich jak my wchodziliśmy (od czerwca do września) można to zrobić na dwa sposoby. Pierwszy, to zorganizować sobie grupę i samodzielnie próbować zdobyć szczyt (samodzielnie nie oznacza samotnie, a jedynie bez przewodnika). To wersja raczej dla profesjonalistów i osób z doświadczeniem, bardzo dobrą kondycją i sprzętem. Druga wersja, to dołączyć się do jednej z grup organizujących regularne wejścia na szczyt.
My po sprawdzeniu opinii i oczywiście cen wybraliśmy gruzińską firmę Climbing Georgia (www.climbinggeorgia.com), która ma swoją bazę w samym centrum miasteczka Stepantsminda u podnóża Kaukazu. Plan wyprawy może się różnić w zależności od firmy, kondycji i wielkości grupy, jak i oczywiście pogody. Pogoda – to chyba najważniejsze słowo podczas całej wspinaczki, a „okno pogodowe” słyszeliśmy odmieniane w wielu językach podczas całej drogi.
Wyruszyliśmy w poniedziałek rano. Pod siedzibą Climbing Georgia czekał na nas już przewodnik, którego poznaliśmy dzień wcześniej – Iraklij. Zapakowaliśmy sprzęt do samochodu i ruszyliśmy pod widoczną z dołu, najsłynniejszą, gruzińską świątynię (najsłynniejszą ze względów widokowych nie religijnych) Tsminda Sameba. Oczywiście tą trasę można też pokonać pieszo, co daje około godziny dodatkowego marszu szosą. Dalej byliśmy zdani już tylko na własne nogi, co oczywiście bardzo nam odpowiadało. W końcu, po to tu przyjechaliśmy. Droga na tym etapie nie jest trudna, co nie znaczy, że idzie się lekko. Cały czas piekło nas gorące słońce, a droga monotonnie ciągnęła się pod górę. W tle oddalała się i z każdym naszym krokiem malała – malownicza sylwetka cerkwi. A przed nami rozpościerały się piękne zielone zbocza doliny wzdłuż ścieżki, którą się pięliśmy przed siebie. Co chwilę mijaliśmy wielkie połacie pięknych rododendronów, jakie można spotkać u nas w ogródkach, tu rosły jak kosodrzewina w Tatrach. Ciekawostką, przynajmniej dla nas Polaków jest to, że nie ma tu, jak u nas w górach typowych pięter roślinnych. Nie ma lasu, kosodrzewiny, tylko długo, długo łąka przechodząca od razu w skały, ostro pnące się w górę.
Dwa razy (niestety później kolejne dwa) po drodze minęliśmy tablice upamiętniające osoby i grupy turystów, którzy zginęli w drodze na Kazbek. Jak by inaczej, wszystkie były polskie. Kazbek można było by nazwać najwyższą „polską górą”, bo przynajmniej połowa osób na nią wchodzących to Polacy. Zresztą są tu tablice informacyjne po polsku i polska grypa ratownicza w Stacji Meteo. A po drodze łatwiej usłyszeć „cześć” niż „hello”. Można poczuć się jak w domu, z dala od kraju.
Po około dwóch godzinach, dotarliśmy do przełęczy Arsha (2940 m n.p.m.) gdzie dopadł nas północny wiatr, zaczęło mocno wiać i było już znacznie zimniej. Tutaj stoi mała kapliczka symbolicznie oddzielająca dwa zbocza górskiego grzbietu, na który się wspięliśmy. Do tego miejsca dochodzi większość grup, które nie planują wchodzić na Kazbek, ale pragną zobaczyć i doświadczyć piękna Kaukazu.
Jeśli do tych czas widoki były piękne, to od teraz były oszałamiające. Ukazał się on Kazbek – w pełnej okazałości. Wielki majestatyczny, ciemno grafitowy szczyt, prawie w całości obsypany białym śniegiem. Pięknie komponował się w połączeniu z zielonymi wzgórzami na pierwszym planie. Stąd też zobaczyliśmy po raz pierwszy lodowiec. Na razie jako niepozorną szarą plamę w oddali. Dalsza droga prowadziła wzdłuż pięknego kanionu wyrzeźbionego przez rzekę spływającą wodospadem z lodowca. Po przejściu przez prowizoryczny most, roślinność powoli zaczęła ustępować gołej skale. My z każdym krokiem zaczynaliśmy odczuwać chłód nadchodzący od strony lodowca.
W końcu dotarliśmy do stromej, prawie gładkiej ściany lodowca, wznoszącej się pod kątem prawie 40 stopni. Z dołu wyglądał dość przerażająco i wydawało się, że jest nie do pokonania bez raków. Jednak z bliska okazało się, że lodowiec tworzą szorstkie grudki brudnego lodu, po których bez większego trudu można podjeść nie ślizgając się. Lodowiec cały poprzecinany był strumykami płynącymi na różnych głębokościach i o różnej szerokości. Trzeba trochę uwagi, aby nie nadepnąć na jakąś pustą przestrzeń nad wodą. Sprawa mocno się skomplikowała, gdy dotarliśmy do miejsc pokrytych śniegiem. Śniegiem o różnej głębokości i wilgotności, raz był zmarznięty na kość w innych miejscach tworzył mokrą breję. Nie to jednak było groźne, tylko to co śnieg krył po sobą, czyli szczeliny. Na szczęście dość bezpiecznie udało się nam przejść. A stąd widać już było początkowo maleńki budynek Stacji Meteo, który z każdą chwilą rósł w naszych oczach.
Jeszcze chwila wspinaczki po osuwających się kamieniach i po ponad pięciu godzinach byliśmy na w bazie. Bethlemi Hut – bo taka jest oficjalna nazwa, potocznie zwana Stacją Meteo, znajduje się na wysokości 3670 m n.p.m. Nie ma ona nic wspólnego z stacją meteorologiczną. Jest to była, górna stacja kolejki linowej, zbudowana za czasów ZSRR dla Gruzinów. Jednak Gruzini nigdy jej nie uruchomili, a w „podziękowaniu” za lata okupacji rozebrali kolejkę, zostawiając tylko budynek, który dzisiaj służy turystom. W bazie można nocować w Stacji jak i w namiotach obok Stacji. Tu i tu warunki są mocno ekstremalne. Brak bieżącej wody (nie licząc lodowatej wody sączącej się z rury pociągniętej z lodowca), toaleta typu wychodek z dziurą na skraju przepaści, walające się dookoła śmieci i co najgorsze, wiejący zewsząd, z hukiem wiatr.
Mimo, że było dopiero około 14:30 to robiło się już szaro, głównie za sprawą nadciągających chmur i kręcących się dokoła mgieł. Byliśmy zmęczeni, więc położyliśmy się na krótki odpoczynek. Kamienista podłoga w naszym namiocie, z wyjącymi ostrymi kamieniami wbijającymi się co kawałek w ciało, nie ułatwiała regeneracji. Do tego niskie ciśnienie, które na tej wysokości daje już pierwsze objawy zmęczenia. Ponieważ mieliśmy wyprawę zorganizowaną, nie musieliśmy się martwić o posiłki. Podczas kolacji Iraklij przedstawił nam plan na kolejny dzień. Dzień aklimatyzacji. Noc nie była z tych łatwych. Wiatr wiał okrutnie z prędkością 80 km/h, a temperatura spadła poniżej zera. Odczuliśmy dość mocno brak profesjonalnych śpiworów.
Rano powitało nas piękne słońce i wspaniały widok na ośnieżony szczyt Kazbeku. Takie warunki chcielibyśmy mieć następnego dnia. Niestety, w górach pogoda zmienia się co kilak minut i tak na zmianę, raz było piękne słońce, raz chmury nadciągały z deszczem. Dopiero około jedenastej wypogodziło się na dłużej i wówczas poszliśmy pooddychać i zaaklimatyzować się , na wznoszącą się ponad stacją (na około 4000 m) skałę z kapliczką. Tutaj w pięknym słońcu u podnóża głównej ściany Kazbeku delektowaliśmy się piękna pogodą, jednocześnie przyzwyczajając nasze płuca do czekających nas jutro warunków.
Po obiedzie trening wspinaczki w rakach i asekuracji czekanem oraz garść porad związanych z nocnym atakiem. W obozie dało się już wyczuć napiętą atmosferę wyczekiwania i gotowości do ataku. Teraz każdy meldunek meteorologiczny był na wagę złota. Niestety zapowiedzi nie były najlepsze. Już od popołudnia wzmógł się wiatr. Po obozie krążyła informacja o helikopterze, który zabrał obywatela Ukrainy, próbującego w dniu dzisiejszym wejścia, wpadł w szczelinę i doznał urazu klatki piersiowej.
Okoliczne szczyty przykryły chmury. Wycieczka do toalety przypominała walkę z wiatrem. Położyliśmy się wcześnie spać, ale emocje nie pozwalały nam zasnąć. W końcu zadzwonił budzik. Pierwsza rano. W zasadzie dopiero udało nam się zamknąć oczy. Czas się zbierać. Większość osób, tak i my, uważa ten moment za najtrudniejszy. Trzeba wyjść z ciepłego śpiwora, ubrać się, wyjść na przeraźliwe zimno i ciemność. Musimy założyć na siebie uprzęże, spakować sprzęt i niczego nie zapomnieć. Oczywiście trzeba się bardzo ciepło ubrać. Śniadanie jedliśmy trochę z musu, na półśpiąco. Wszędzie ciemno, zimno i słychać tylko huk wiatru. Jest decyzja, że dzisiaj ruszamy. Wszystkie ekipy odetchnęły z ulgą, a adrenalina skoczyła nam do góry. Po kolei małe grupki zaczęły wyruszać. W oddali widzieliśmy mrugające małe światełka niknące gdzieś w oddali. Tworzyły one ruszającą się jasną linię w mroku, wskazującą nasz kierunek drogi.
Ruszyliśmy, krok po kroku, powoli przed siebie. Każdy z swoimi myślami i siłami. W ciemną otchłań. Tylko jasny śnieg odbijał trochę światła księżycowego, dzięki czemu można było zobaczyć zarysy pobliskich skał. Co kilkaset metrów postój na wyrównanie oddechów. Przez moment zza chmur wyłoniła się cienka sylwetka księżyca, dając nam nadzieję na ładną pogodę. Niesyte chwilę po tym zaczął padać grad. W połączeniu z silnym wiatrem potęgował odczuwanie zimna. Wiało tak mocno, że trudno było ustać. Co chwilę z boku było słychać spadające kamienie, na co z niepokojem reagowali przewodnicy.
Przekroczyliśmy już dawno 4000 m n.p.m. i dotarliśmy do czoła głównego lodowca. Ubraliśmy na buty raki. Związaliśmy się linami i ruszyliśmy wąskim trawersem po śniegu w górę. W tym czasie pogoda popsuła się nie na żarty. Nasze czołówki były w stanie oświetlić tylko kawałek liny przed nami. Nie było widać nic, nawet naszych partnerów na linie przed nami, czy za nami. Co chwilę się zatrzymywaliśmy, nie dało się już nikogo wyprzedzić. Zmęczenie dawało się nam we znaki. Krok za krokiem dalej w górę. Niestety powoli zaczęły odpadać poszczególne grupy i pada oficjalna informacja zawracamy. Jest za niebezpiecznie, a radio z dołu podaje, że będzie jeszcze gorzej.
Smutek i żal, że się nie udało. Jednak mieliśmy świadomość, że życie jest więcej warte niż zdobycie szczytu. Nie tym razem. Dotarliśmy do wysokości około 4500-4600 m. W obozie krążyła wiadomość, że następne próby wejścia dopiero za 2 dni, do tej pory nie było szans na właściwą pogodę. Jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do Stefantsminda. Mimo wszytko byliśmy szczęśliwi, że udało nam się dotrzeć tak daleko. Wiedzieliśmy, że byliśmy dobrze przygotowani i dalibyśmy radę. Niestety przyroda jest nieobliczalna i tym razem ona rozdawała karty. A tylko głupiec próbował by się z nią przepychać i szedłby dalej. Jeszcze przez kilka kolejnych dni pogoda nie pozwoliła na wejście na szczyt Kazbeku.
Może jeszcze kiedyś tu wrócimy, a może tym razem inny szczyt.
Kazbek jest wspaniały i to on wybiera kogo zaprosi na swój szczyt, a kogo nie.
Kazbek, Gruzja