Żółta, piaszczysta, plaża na wyłączność. Biegające po niej małe kraby. Ciepła woda, szum morza, ptaki zlatujące z okolicznych wzgórz, dzika dżungla za plecami. Któż nie chciał by takiego sielskiego klimatu podczas wakacji.
Ze względu na ukształtowanie terenu, długą i trudną drogę, przecięty w poprzek wysokimi szczytami wulkanów Ekwador, nie zainteresuje przeciętnego turystę lądującego w Quito wielogodzinną podróżą nad morze. Szczególnie, że miejscowości nadmorskie nie oferują zbyt wiele. Nie ma tu dobrej bazy noclegowej, brak infrastruktury turystycznej, przeciętne plaże.
Ekwador nie słynie z pięknych plaż. Większość osób odwiedzających kraj na równiku nie dociera nad morze. Co nie oznacza, że nie znajdziecie tu wyjątkowo urokliwych, miejsc do plażowania, na dodatek bez tłumów ludzi i w otoczeniu pięknej przyrody. Jest jednak mały, ale za to bardzo piękny wyjątek. Plaża Los Frailes w Parku Narodowym Machalilla w pobliżu miejscowości Puerto López. My też nie planowaliśmy dotrzeć nad morze. Jednak zła pogoda w Baños zmusiła nas do zmiany planów. I jak to często bywa, los i tym razem bardzo dobrze nas pokierował.
Naszą bazą wypadową było urokliwe portowe miasteczko Puerto López. Aby dotrzeć na tą wyjątkową plażę trzeba się trochę postarać, o czym mieliśmy się przekonać wkrótce. Tuktukiem (znanym raczej z Azji niż Ameryki) za 5$ lub pieszo (pod górę 2 godziny) trzeb dotrzeć do wejścia do Parku Narodowego Machalilla. Tam kupić bilet (2,00$), lub mieć takie szczęście jak my i trafić na dzień bezpłatny (nie wiemy z jakiej to okazji). Tutaj warto zapamiętać przebieg szlaku, który jest narysowany na tablicy, gdyż później takich tablic nie znajdziemy, a droga co jakiś czas będzie odbijała w różnych kierunkach.
Dalej do plaży musieliśmy pokonać jeszcze kilka kolejnych kilometrów na piechotę. Nie było to ani trudne, ani nie przyjemne. Wygodną dość twardą ścieżką, pośród wielkich kaktusów, powyginanych drzew i suchej selwy. Raz w górę raz w dół. Co jakiś czas droga dochodziła do krawędzi lasu gdzie mieliśmy piękny widok z klifu na błękitny lazur wody, który ciągnął się po sam horyzont. Co kawałek naszpikowany jasnymi, stromymi, wystającymi z wody maleńkimi wysepkami. Na półkach skalnych tuż obok nas siedziały w gniazdach wielkie czarne ptaki przypominające sępy.
Po wędrówce, w dość gorącym klimacie, odbiliśmy w prawo. Nagle las się przed nami otworzył i ujrzeliśmy piękny pocztówkowy widok. Dotarliśmy do naprawdę urokliwej plaży. Największym jej atutem było to, że byliśmy na niej całkiem sami.
Szeroka piaszczysta plaża. Otoczona z trzech stron wysokimi klifami, z których co jakiś czas podrywały się wielkie czarne ptaki, które krążyły nad nami niesione prądami powietrza. Woda tylko lekko falowała, choć te wody znane są z wysokiej fali i silnych wiatrów uwielbianych przez surfingowców. Spokój w zatoce zapewniały liczne wysepki otaczające wyjście na morze, wystając co kawałek z wody. Krystalicznie czysta woda, niestety nie była tak ciepła jak w sąsiednich wodach karaibskich, ale decydowanie na tyle ciepła, aby się w niej wykąpać. Co oczywiście uczyniliśmy.
Tam powstał słynny napis BylismyTam.pl, regularnie zmywany przez fale i tam też spotkaliśmy ostatniego uciekającego żółwia . W południowej części plaża z piaszczystej przechodzi w kamienną. Biegało tam bokiem mnóstwo chowających się przed nami krabów.
Z plaży zobaczyliśmy wysoko na wzniesieniu nad samym klifem wieżę widokową, gdzie oczywiście musieliśmy się wdrapać. Stamtąd rozpościera się piękny widok na cały park. Okazało się, że plaża na której byliśmy, nie była to ta reklamowana plaża. Reklamowana była po drugiej stronie klifu. Gdy dotarliśmy do tej polecanej, okazała się znacznie mniej ciekawa niż wcześniej przez nas odkryta. Była także dość zaludniona i wielka. Nie dawała tak urokliwego klimatu jak wcześniejsza. My więc polecamy tą pierwszą – naszą.
Czego jeszcze można spodziewać się po plażach Ekwadoru?
Mniej więcej w centralnej części zachodniego wybrzeża Ekwadoru ciągnie się pas miejscowości które pretendują do bycia nadmorską riwierą. Są to Montanita, Olon, Ayampe, Machalilla, skupione wokół portowego miasteczka Puerto López. Przyjeżdżają tu z reguły młodzi ludzie chcący odpocząć na plaży, poserfować i przede wszystkim dobrze się bawić w tutejszych pubach. Dostać się tu z Quito nie jest prosto, co zniechęca wielu turystów. Powadzą tu trzy drogi. Z południa z Guayaquil (autobus 3 godziny, 3,5$), z Quito (10 godzin, 10$) lub nietypowo z Baños przez Ambato i Quevedo (nie znamy ceny i czasu ale wiąże się to z przesiadką). My dotarliśmy z Banos do Guayaquil (7 godzin, 10$) i dalej z Guayaquil do Montanity (3 godziny, 4$).
W nocy Montanita pogrążona jest w ciemności. Tylko nieliczne latarnie świecą się wzdłuż głównej drogi, która przecina miasteczko (raczej dużą wioskę). Mimo to na ulicach można spotkać dość dużo spacerujących osób. Na ciemnych i nieutwardzonych uliczkach bocznych można chodzić dzięki otwartym drzwiom domostw, z których wypadają długie smugi światła. Życie towarzyskie miasteczka toczy się w drzwiach domostw. Wystawione krzesła i stoły na nich oczywiście duży głośny telewizor z lecąca w kółko telenowelą. Telenowele to chyba ich zwyczaj narodowy. Biegające po nocy małe dzieci, psy i inny inwentarz, bardziej kojarzy się z wsią. W innych drzwiach sprzedają soki. Obok z małego domku ktoś zrobił bar. W jeszcze innym bardzo mocno oświetlonym pomieszczeniu chyba ślub lub przynajmniej ważna uroczystości religijna. Symbole i rytuały chrześcijańskie pomieszane z dziwnymi zwyczajami regionalnymi. Wszystko przy szeroko otwartych drzwiach.
Pomimo, że przyjechaliśmy w nocy poszliśmy nad morze, trzy minutki pieszo z naszego (i każdego innego) hotelu. To był nasz pierwszy kontakt z Pacyfikiem. Planowaliśmy kąpiel, jednak w pełnej ciemności i na nieznanej plaży nie było by to rozsądne. Jeszcze wczoraj w Quito nosiliśmy wieczorami długie rękawy tutaj o tej samej porze jest ciepło, wręcz duszno.
P.S.
Ze względu na kradzież naszego aparatu, wszystkie zdjęcia z tego wyjazdu wykonane są telefonem lub małym aparatem kompaktowym.