Tajlandia to wspaniały kraj, pięknej przyrody, kultu Buddy i ciekawych ludzi. Tajowie sprawiają wrażenie jakby na wszystko mieli czas. W większości osób, z którymi ja się zatknęłam byli mili, uczynni i uśmiechnięci, choć można byłoby znaleźć wiele opinii, że ich uśmiech nie ma nic wspólnego z ich nastrojem. Życie ich wydawało by się płynie spokojnie i baz wielkiego pośpiechu jak u nas w Europie. Wszystko to przekłada się na ich jedzenie, które dokładnie oddaje charakter tych ludzi.
Tajlandia to kraj dla ludzi lubiących jeść, a je się tam zdrowo. Tutaj je się zawsze i wszędzie. To jedna z tajemnic diety tajskiej. Byłam tam prawie trzy tygodnie i zdążyłam trochę poznać i przyzwyczaić się do ich kuchni. Turysta taki jak ja, w swojej podróży ma możliwość korzystania z dwóch opcji żywieniowych. Turystyczno-europejskiej i uliczno-azjatyckiej.
Pierwszą oferują wszelkie hotele i firmy około turystyczne, gdzie klientami są wyłącznie turyści. Niechętni do wysiłku, mający zawsze mało czasu, lubiący wygodę i nie lubiący zmian. Ja korzystałam z tej opcji jak najrzadziej, jednak w pewnych sytuacjach było to niezbędne, co nie znaczy że dobre. Jeśli akurat nocleg mój przypadł w hotelu to była duża szansa, że był to nocleg ze śniadaniem, dobrze to i źle. Dobrze, bo nie trzeba nigdzie chodzić, szukać czegoś do jedzenia, a źle bo gdy człowiek po trzech tygodniach, za każdym razem dostaje to samo, czyli chleb tostowy, dżem i jajka (najczęściej jako niedosoloną jajecznicę bez dodatków), to przy kolejnym śniadaniu trudno nazwać to przyjemnością. Posiłki proponowane turystom są monotonne, mało odżywcze i niezdrowe. Plusy to brak marnowania czasu na poszukiwanie jedzenia (i znowu ten nasz europejski pośpiech).
Druga opcja o wiele bardziej ciekawa, to posiłki tajskie, tzw. tubylcze, lokalne, uliczne. Niestety do tego jedzenia trzeba się przyzwyczaić i nie każdemu ono od razu przypada do gustu. Gdy ktoś na początku się zrazi, niestety często kończy tą przygodę i wraca do kuchni turystycznej. Z punktu osoby nie będącej nigdy w Azji na pewno padłoby pytanie – gdzie i co można zjeść? Krótko i zwięźle wszędzie i wszystko. A czemu? Bo wszędzie i o każdej porze Tajowie serwują pyszne, świeże dania, przygotowywane na miejscu, zdrowe i co też ważne tanie (dla nas, koszt dużego obiadu na ulicy dla dwóch osób to 80-100 BTH – około 8-10 zł).
Nasz ulubiony kucharz – „smutny pan”.
Aby jedzenie było zdrowe i smaczne, trzeba mieć odpowiednie produkty. Skąd je mają Tajowie? Z targu. Miałam okazję odwiedzić kilka takich targów, czynnych głównie wcześnie rano lub pod wieczór. Rzadko tam zapuszczają się turyści, więc można poobserwować, prawdziwe azjatyckie życie.
Taki rynek można podzielić na dwie części wewnętrzną i zewnętrzną. Wewnątrz sprzedawane są produkty w ilościach hurtowych, a na zewnątrz w detalu. Towar w tych częściach różni się nie tylko ceną ale i opakowaniem. Hurtownicy wystawiają całe worki, skrzynie czy kosze, a detaliści popakowane w plastik i folię z reguły po kilka sztuk produkty. Jednak tu i tu wszytko jest z mozołem, ładnie poukładane w kopczyki, kupeczki i wszelkiego rodzaju kolorowe kształty. Ponieważ praca ludzka jest tu dość tania, czasu dużo a i konkurencja wysoka, sprzedawcy często od razu wstępnie przetwarzają swoje plony. Obierają, tną, siekają, pakują. Co bardzo ciekawe na targu najwięcej miejsca zajmowały nie owoce czy warzywa, ale wszelkiego rodzaju kłącza, korzonki, bulwy, przyprawy w każdej formie i olbrzymie ilości „zieleniny”. Niestety nie wiem co to były za rośliny, ale sprzedano je w olbrzymich pękach. Jedne wyglądały jak trawy, inne miały drobne zielone listki, a jeszcze inne wielkie liście przypominające nasz łopian. Dokładnie te wszystkie korzonki i liście stanowią główny składnik dań jadanych na ulicy.
Aby coś dobrze zjeść ktoś i gdzieś to musi nam to przygotować. Myślę, że określenie gdzieś jest tu najbardziej na miejscu. Jedzenie tu robi się wszędzie. Europejskie określenie kuchnia nie ma tu swojego odpowiednika.
Typowy azjatycki bar dla „lokalasów”.
Owszem zdarzają się restauracje i bary w stylu zbliżonym do europejskiego, ale jest to duża mniejszość i są one mało atrakcyjne, powiedziałabym nie liczące się. Prawdziwa kuchnia jest na ulicy. To tutaj kobiety jak i mężczyźni z swoich wózko-kuchniach stają w dowolnym miejscu lub jeżdżą z miejsca na miejsce. Jednocześnie, przygotowując posiłki i je sprzedając. Cała tajemnica tej kuchni polega na świeżości. Tutaj posiłek zaczyna się przygotowywać w momencie gdy klient zamówi i trwa to chwilę, na tyle krótko aby klient się nie zniecierpliwił. Potrawy są tylko z grubsza ustalone, każdy może dowolnie skomponować sobie składniki. Początkowo jest to trudne, bo nie tylko nazwy są nam nieznane, literki w menu nie do odszyfrowania, ale i pierwszy raz widzimy większość z tych produktów. Nawet makaron jest w tak przedziwnych formach i rodzajach, że zapewne większość na początku nie wie nawet że to makaron. Ponieważ, na ulicy jest deficyt miejsca, a stoły są dość trudne do transportu, nie często można je spotkać. Z reguły je się na stojąco, tuż przy kuchni, jednocześnie jest to zachęta budząca ciekawość innych klientów. Można jeść na chodzonego, ale to wyczyn tylko dla wprawionego Taja. W ścisku taki posiłek może szybko wylądować na ziemi. Tylko niektórzy sprzedawcy w bocznych uliczkach mają własne stoły gdzie można spokojnie usiąść i zjeść. W niektórych miejscach szczególnie w dużych miastach, są całe ulice które przeistoczone są w restauracje pod chmurką. Na ulicy lub chodniku pod prowizorycznym daszkiem stoją rozkładane turystyczne stoliki, a jedzenie jest donoszone z pobliskich bram.
Przejdźmy w końcu do najważniejszego. Co się w Tajlandii je.
Jako dietetyk wiem, że podstawą zdrowego odżywiania jest prawidłowo zbilansowana dieta pod względem energetycznym, z odpowiednią ilością białka, tłuszczy, węglowodanów, witamin, składników mineralnych. Komponując śniadanie w Polsce nie jest to takie proste, a tam? Nic prostszego! Podstawą jest ryż i makaron ryżowy to – węglowodany, energia na cały dzień, chude mięso, owoce morza – źródło tłuszczu i białka – budulec, warzywa i owoce w formie świeżo pokrojonej lub świeżo wyciśniętego soku (kompozycja dowolna) – pokaźna dawka witamin.
Tak więc wystarczy wyjść na jakąkolwiek ulicę by w ciągu kilku minut stać się posiadaczem pachnącej, przyrządzonej na miejscu potrawy. Tajowie jak już wspominałam swoje wózeczki z kuchnią mają rozstawione przez większą część dnia i nocy. Robią sobie przerwę tylko koło południa gdy upał tak mocno daje się we znaki, że nikomu nie chce się nic robić, a już tym bardziej jeść.
Zjemy wszystko co się rusza albo ruszało.
Już sam początek dnia jest zaskakujący. Tajskie śniadanie to ryż z warzywami i mięsem lub zupa. Wszystko fajnie pod warunkiem, że na obiad, a nie na śniadanie (znowu nasze europejskie przyzwyczajenia). Rano, szczególnie w godzinach wczesnorannych mój żołądek zdecydowanie odmawiał tego typu dań. Oddać jednak trzeba tej diecie, że jest to idealna pora na węglowodany dające energię na cały dzień.
Ryż, makaron, warzywa z patelni al dente, mięso, owoce morza, zupy (wywar warzywny z makaronem, warzywami i mielonym mięsem). Wszystko na sosie sojowym. To główne składniki posiłków Tajów. I jak tu przytyć? No nie da się. Turyści raczej nie jedzą zup, które swoją drogą podawane w foliowych woreczkach nie wyglądają najlepiej, podczas gdy Tajowie jedzą tego bardzo dużo. Nie spotkałam tu praktycznie niezdrowych tłuszczy trans (trudne słowo), słonych przekąsek czy słodyczy (nie licząc sklepów dla turystów). Słodycze to owoce, a słone przekąski zastąpione są pikantnymi przyprawami dodawanymi do przyrządzonych na wszelkie sposoby potraw, warzyw i owoców.
Smaki kuchni tajskiej to znana, bardzo szeroka i zróżnicowana gama smaków, od delikatnie aromatycznych do piekielnie ostrych. Znajdziemy tu ostre czerwone i zielone pasty curry, sosy rybne, sojowe o wyraźnym smaku, mieszanki sypkich, płynnych i galaretowatych przypraw. Wszytko to w pełnej gamie wymieszanych smaków: ostry, kwaśny, słodki, słony i gorzki.
Najczęściej spotykanym daniem, przyrządzanym i komponowanym w wielu odmianach jest Pad Thai (ผัดไทย). To nic innego jak smażony makaron ryżowy z dodatkami. Oczywiście tych makaronów jak i przypraw jest bardzo dużo: jajko, suszone krewetki, tofu, czosnek, szalotki i sos przygotowywany na bazie tamaryndowca, sosu rybnego i cukru palmowego. W zależności od opcji, kucharza i tego co sobie dobierzemy mamy: uprażone, posiekane orzeszki ziemne i chili, kurczaka, kiełki fasoli, pędy bananowca
Pierożki – dim-sum – przygotowywane są na parze, w okrągłych koszyczkach. Zwykle faszerowane są wieprzowiną z warzywami. Bywają też dim-sum na słodko z kokosem
Bami robi się w zasadzie z długiego, cienkiego, płaskiego makaronu. Z pokrojonymi w słupki zapiekanymi warzywami.
Wspomniałam już o owocach. Będąc w Tajlandii nie można nie spróbować bogatej gamy najdziwniejszych (według Europejczyków) owoców, często w ogóle nie spotykanych u nas.
Posmakować, a zasmakować to dwie różne sprawy. Próbowałam wielu, ale żaden w smaku nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Są rzeczywiście inne, kolorowe, ładne, pachnące, ciekawe, ale smakiem żaden nie powalił mnie na kolana. W większości są dobre i soczyste, ale to tyle.
Smoczy owoc – pitaja (khanan) – duży ładny z zewnątrz różowy, biały w środku z czarnymi kropkami w smaku trochę jak kiwi.
Rambutan – trochę podobny do liczi – czerwony włochaty owoc wielkości piłeczki pingpongowej z białym środkiem i nijaki w smaku
Mangostan – w grubej fioletowawej skórce kryją się białe ząbki, lekko słodkawego owocu, który dość trudno wydłubać
Longan – wygląda jak kiść maleńkich ziemniaków na suchym krzaczku – szara skórka otacza słodki miąższ, a wewnątrz duża bardzo gorzka pestka, którą łatwo przegryźć.
Należałoby przy tej okazji wspomnieć o durianie. O specyficznym zapachu czyli krótko mówiąc smrodzie, co podobno nie wpływa na jego równie ciekawy smak. Ja niestety, a może właśnie stety nie miałam przyjemności, go spróbować, bo… nie wiem jakoś tak wyszło. Kupiłam go ostatniego dnia i wraz z innymi owocami postanowiłam przywieźć po Polski. Aby jako ciekawostka z podróży, rodzina tak jak ja miała okazję spróbować egzotycznych owoców. Niestety na lotnisku pan który prześwietlał mój bagaż kategorycznie nakazał mi pozbyć się duriana. I w ten oto sposób nie wiem, ani ja, ani moi bliscy jak smakuje owoc, który podobno jest najsmaczniejszy ze wszystkich tutejszych owoców a przy okazji najbardziej śmierdzący na świecie. Teraz wiem, że zakaz wnoszenia tego owocu bez szczelnego zamknięcia jest też do wszelkich instytucji i komunikacji publicznej.
Na rynku dostępny był szeroki wachlarz form sprzedaży owoców od całych owoców „prosto z krzaka”, po obrane cząstki, nieraz oblane sokiem, czy posypane wiórkami, po pyszne soki, sorbety, galaretki, czy lody serwowane w kokosie. Tak jak typowe tajskie owoce w postaci surowej nie bardzo zrobiły na mnie wrażenie, tak soki z nich to zupełnie inna sprawa. Na każdym kroku można dostać, świeżo wyciskane soki z praktycznie każdego owocu lub ich miks. Ważne jest aby zwrócić uwagę by nie dokładano do koktajlu lodu czy wody, nie ze względu na powszechny strach przed bakteriami tylko po prostu przed rozwodnieniem smaku.
W pewnym lokalnym barze w Kambodży, gdzie prócz nas nie było żadnych innych „turystów” trafiliśmy na wyśmienity napój. Wyrabiany na miejscu świeżo wyciskany sok z trzciny. Ręczna maszyna przypominają trochę magiel wyściskała wprost do szklanki, szaro-brązowy, lekko gęstawy, słodki sok. Lekko schłodzony lodem był wyśmienity.
W kuchni tej jest jeszcze coś bardzo istotnego, a w zasadzie bezwzględnie koniecznego. Przyprawy. Niby proste znane nam słowo, ale w wersji azjatyckiej, a w szczególności tajskiej nabiera szczególnego znaczenia. Zaryzykowała bym stwierdzenie, że potrawy tajskie mają nijaki smak, ale … do tego są właśnie przyprawy. Zawsze na każdym straganie stoi duży, przepraszam bardzo duży zestaw kilku lub kilkunastu przypraw w różnej postaci. Z reguły dość konkretnych w smaku i zapachu. To w zależności od ich wymieszania otrzymujemy odpowiedni smak. Oczywiście nie każdy musi się na tym znać i często sprzedawcy sami coś polecają. Jednak z własnego doświadczenia polecam posmakować każdego, spytać się kucharz (najlepiej w lokalnym barze nie turystycznym, chętnie podpowie) co z czym się je i samu doprawiać sobie potrawy. Okaże się wtedy, że te „śmierdzące” sosy, gryzące przyprawy czy palące papryczki staną się kwintesencją smaku.
Kuchnia tajska ma brak jednej grupy produktów, którą najbardziej odczuwał Maciej, a każdy dietetyk by się z tego ucieszył. Mało jest tu (i dobrze) typowych słodyczy, raczej robionych typowo pod turystów. Cukierki robione z reguły ręcznie bardziej z soków i owoców niż sztucznego cukru, mają bym powiedziała dziwny smak, a nawet smaki. Gdy się już takie nam udało namierzyć i posmakować w naszych ustach poczuliśmy coś delikatnie mówiąc dziwnego. Cukierek początkowo był słony i już mieliśmy go wypluć, gdy zaczął się robić słodki aby pod koniec stać się kwaśno-ostry. Z opisu brzmi to może ciekawie, ale w ustach nie musi. Jest to idealna pamiątka do przywiezienia dla dziecka. Nasz syn biegał po kolegach częstując ich cukierkami, wzbudzając skrajne emocje.
Jednak i tutaj kuchnia tajska znalazła swoje odpowiedniki, mam nadzieję że nie tylko na potrzeby turystów. Kilka razy trafiliśmy na lody. Tak lody, ale robione na miejscu z mleka kokosowego i podawane w łupinkach kokosa. Z dodatkiem wiórków kokosowych i orzechów
Już od najwcześniejszych godzin rannych można dostać jedyną w miarę normalną słodkość czyli ichniejsze racuszki (ale to chyba przepis bardziej z chińskiej dzielnicy). Proste ciasto z mąki kukurydzianej smażone w głębokim tłuszczu, do tego otrzymuje się w pudełeczku zielony wyglądający jak glut, słodki pudding. Maciej przy każdej okazji polował na te placuszki i uzupełniał swoje braki cukru. Około godziny ósmej placuszki były już niedostępne.
Aby uświadomić sobie jakość i skuteczność tajskiej diety wystarczy spojrzeć na Tajów. W Tajlandii raczej nie widuje się osób otyłych, nawet w starszym wieku, pomimo posiłków zjadanych o późnej, a nawet bardzo późnej porze. Chyba, że są to dzieci i młodzież, która przeszła na dietę europejską i stołuje się w McDonaldzie.
Tajskie pączki, z różnymi dodatkami.
Jeszcze jedna ważna uwaga gdy się je w bliskim sąsiedztwie Tajów – siorpią, chlipią i odchrząkują.
Na koniec zostawiłam sobie tzw. hardcor.
Dla większości Europejczyków, szczególnie tych którzy nigdy nie byli w Azji, tajskie jedzenie kojarzy się tak jak i chińskie z zjadaniem „wszystkiego co się rusza lub ruszało”. Jest w tym dużo prawdy ale i mitów. Na ulicach bez problemu można znaleźć stoiska z zaskakującymi potrawami. Jednak moim zdaniem jest to już tylko folklor dla turystów. Nie zauważyłam, aby Tajowie obecnie jedli robaki, skorpiony czy inne „obrzydlistwa”. Potrawy te przyciągały głodnych wrażeń turystów, którzy musieli zrobić sobie zdjęcie. W tej kwestii oddałam pole Maciejowi. A co można było zjeść: małże, ośmiornice, pieczone koniki polne, larwy, skorpiony. Czyli wszystko co można znaleźć i przyrządzić. Nieraz wydawało nam się to na tyle dosłowne, że wiele z tych „robaków” widzieliśmy, kilka godzin wcześniej na drodze czy kanale, biegające nam między nogami, uciekając przed ewentualnym schwytaniem
<<< więcej tekstów z wyprawy do Azji południowo-wschodniej >>>
Wasze komentarze
Jeden komentarzAsia
sie 20, 2016Też jestem dietetykiem i bardzo mi się spodobał ten artykuł. Ciekawe spojrzenie na inna kuchnię. Kiedyś się tam wybiorę i chętnie sama ocenię. Pozdrawiam i czekam na nowe wpisy
Elżbieta
paź 5, 2016Wszystkie przez ciebie przedstawione owoce jadłam włącznie z durianem. I choć śmierdział jak nie wiem co w ustach miał słodki smak. Uważam, że będąc w Azji trzeba wszystkiego skosztować, wówczas można wyrobić sobie opinię, co nam smakuje, a co nie. Durian jednak nie zajął pierwszego miejsca w kategorii ,,pyszne egzotyczne owoce,,
bylismytam
paź 6, 2016Ja się zawiodłem durianem, nie smakował mi, i mało śmierdział ? może był nieświeży.
Na szczęście jest tam mnóstwo pysznych owoców i co ważne tanich. Ja raczej mało jem owoców w Polsce ale tam się nimi objadałam. To może dlatego, że jest w nich dużo wody.