Lodowiec w Val Senales odkrywa przed nami wspaniałe widoki, trasy turystyczne, narciarskie. Jednaj największą sławę przyniosło mu odkryty odkryte zmumifikowane w lodzie ciało człowieka z przed 5300 lat.
Dzisiaj już z samego rana obudziły nas promienie słońca. Jaka to miła zmiana w porównaniu z pobudkami z przed kilku dni z drugiej strony Alp. Wieczorem zanim zasnęliśmy zaplanowaliśmy już na dzisiaj wypad w góry doliną Val Senales (Schnalstal) w kierunku szczytu Grawand.
Dzisiaj już z samego rana obudziły nas promienie słońca. Jaka to miła zmiana w porównaniu z pobudkami z przed kilku dni z drugiej strony Alp. Wieczorem zanim zasnęliśmy zaplanowaliśmy już na dzisiaj wypad w góry doliną Val Senales (Schnalstal) w kierunku szczytu Grawand. am dojazd do miejscowości Maso Corto (Kurzras) jest ciekawy i bardzo widowiskowy. Z zachodniej strony, tuż za krawędzią niezbyt szerokiej drogi, głęboki wąwóz, którym płynie rwąca rzeka. Z drugiej pionowe, skalne ściany obłożone siatką zabezpieczającą przed spadającymi odłamkami skalnymi. Piorunujące wrażenie. Na dodatek co chwila wjazd do tunelu. Zaraz za jednym z pierwszych tuneli, z lewej strony na wysokiej skale, z tej strony niedostępny ukazał się piękny, niewielki kamienny zameczek. Jest to Castello Juval – którego właścicielem jest w tej chwili Reinhold Messner i jego rodzina. Osobom interesującym się choć trochę górami nie trzeba go przedstawić. Jest to pierwszy zdobywca wszystkich ośmiotysięczników. Czyli czternastu najwyższych szczytów na świecie. Jest on idealnym przykładem na włosko-niemieckie „pomieszanie” tego regionu.
Monte Santa Caterina (Katharinaberg).
Mimo bardzo stromych ścian z jednej jaki z drugiej strony Val Senales, co jakiś czas widać w górze pojedyncze domy, a nawet osady. Zastanawialiśmy się jak tam docierają mieszkańcy, a tym bardziej czy da się tam jakoś wjechać. Po niedługim czasie odpowiedz pojawiła się sama. Po pierwsze co kawałek są wykonane prymitywne wyciągi liniowe, które służą do wciągania wszelakich potrzebnych na górze produktów. Do zaledwie kilku z nich można dojechać drogą. Takim wyjątkiem jest Monte Santa Caterina (Katharinaberg). Miejscowość tą, a w zasadzie bryłę kościoła w tej miejscowości, widać już daleka, jednak kompletnie nie mogliśmy sobie wyobrazić jak można się tam dostać. W pewnym momencie było skrzyżowanie jedna droga prowadziła prosto, druga z lewo i do góry. Tak do góry. Droga miała nachylenie 20%. Wiem teoretycznie to nie realne. 1500 metrów pod górę (różnica wysokości około 200 m). Jednak widok z centrum wioski (1245 m n.p.m.) był imponujący i wart wysiłku. Sam kościół stoi na samej krawędzi skalnej, otoczony z trzech stron stromymi przepaściami. Dookoła małego placyku z piękna fontanną (zasilaną wodą z strumyka), stoi kilka typowo tyrolskich, drewnianych domów. Takich domów było jeszcze kilka porozrzucanych po okolicznych łąkach. Sprawiało to wszystko piękny widok ciemno brązowych budyneczków na soczyście zielonej, ciągnącej się prawie do błękitnego nieba zielonej trawie. Co ciekawe gdzieś tam w górę wiodła jeszcze szutrowa droga. Nie mam pojęcia czym oni tam wjeżdżali bo nawet konia bym tam nie zagnał. Wróciliśmy na dno doliny i jechaliśmy dalej.
Następna ciekawa i oczywiście bardzo malownicza miejscowość to Madonna di Senales (Unser Frau). Leży ona na wielkiej polanie, najszerszym miejscu doliny. To tutaj obok słynnego sanktuarium od którego pochodzi nazwa miejscowości, jest też muzeum archeologiczne. Niby nic wielkiego, ale tu taj znajduje się zmumifikowane ciało człowieka sprzed 5300 lat. Który jest uważany za najstarszego Tyrolczyka. „Człowieka z lodu”, zwanego Otzi, odnaleziono w 1991 właśnie w pobliskich górach Ötztaler Alpen, na pograniczu Austrii i Włoch. I właśnie w kierunku miejsca odnalezienia Otziego się udajemy. Na końcu doliny znajduje się kompleks narciarski Maso Corto (Kurzras) (2011 m), leży on u podnóża lodowca Hochjoch (3280 m n.p.m.). Oczywiście i o tej porze roku cisza.
Tutaj zaczyna się kilka pieszych szlaków z tym najważniejszym z numerem 3, na Grawand (3251 m n.p.m.). Dalej można iść już tylko pieszo. Mimo przebijającego się między chmurami słońca, zrobiło się dość chłodno i zaczął wiać wiatr. Droga wiodła wschodnim zboczem, dając nam widok na majestatyczny szczyt Grawanad. Od czasu do czasu szczyt jaki i stacja kolejki linowej były zasłaniane przez gęste chmury. Na szlaku pusto, niezbyt stromo. Po kilkuset metrach zaczęły pojawiać się coraz większe place śniegu a droga wyszła całkowicie z lasu. Co kawałek musieliśmy przechodzić przez olbrzymie rumowiska kamieni, ostrożnie stawiając każdy krok na chyboczących się głazach. Dzięki temu droga nie była tak monotonna.
Było coraz chłodniej. Ubraliśmy cieplejsze kurtki, które na szczęście zabraliśmy z sobą. Coraz częściej na naszej wysokości przesuwały się gęste białe chmury tworząc tak gęstą mgłę, że nie było nic widać na kilka metrów. W pewnym momencie gdy jedna z chmur nas otaczających lekko się rozstąpiła na szczycie jednego z grzbietów skalnych, nad nami pojawiła się kozica. Przez chwilę stała patrząc na nas i pozwalając się fotografować. Za chwilę chmury znowu zasłoniły niebo i kozica zniknęła.
Gdy byliśmy na wysokości około 2600-2700 m n.p.m. całą drogę i zbocze pokrywała już gruba pokrywa śniegu. Ciężkiego z wierzchu zmrożonego, od spodu mokrego. Szlak był nie przetarty, nikt tedy dzisiaj a prawdopodobnie i przez ostatnie kilka dni nie szedł. Brodziliśmy po omacku w śniegu, wpadając co jakiś czas, aż po pas, w dziurę czy szczelinę przykrytą śniegiem. Zaczęło się to robić niebezpieczne, nie wiedzieliśmy na co stawiamy stopy i co jest pod śniegiem. Na dodatek szliśmy w poprzek zbocza, przecinając wielką taflę śniegu. W każdej chwili mogliśmy spowodować obsuniecie się całej tej powierzchni z lawiną. Śnieg był mokry i bardzo ciężki. W pewnym momencie Michał idący przodem wpadł prawie popiersi. Na dodatek zaczął padać śnieg, zrobił się silny wiatr, który przywiał ciężkie chmury. Zrobiło się szaro. To był znak, że nie tym razem, trzeba zawrócić.
W oddali widać było już schronisko i w tle lodowiec Hochjoch. Brakowało nam jakieś 600-800 metrów. Wracamy, życie cenniejsze. W drodze powrotnej w prezencie dostaliśmy jeszcze jedną wizytę rodzinki kozic i kilka razy świstaka. Niestety Otziego, ani jego znajomych nie spotkaliśmy 🙂