Ananuri to dobrze zachowana twierdza pobudowana przez gruziński ród książęcy – Aragvi-Eristawi, pochodzi z przełomu XVI i XVII wieku.
Rano wstaliśmy niewyspani, zmęczeni i w złych nastrojach. Kolejny dzień na rowerach. Pakowanie szło nam bardzo opornie. Wczoraj mieliśmy ciężki dzień i wieczór, więc kładliśmy się bez mycia. Dopiero dzisiaj to poczuliśmy. Problem był brak bieżącej wodą i toaletą. Jedyne małe, źródełko wyglądało bardzo niehigienicznie, a dojście do rwącej rzeki po drugiej stronie drogi było za strome. Ruszyliśmy dopiero koło jedenastej.
Przystanek autobusowy, gdzieś na trasie.
Po niecałej godzinie byliśmy już przy dużej twierdzy obronnej Ananuri (ანანური ) nad wielkim szmaragdowym zalewem Zhinvali (ჟინვალი). Szczególnie imponująco prezentuje się od strony głównej drogi, z mostu nad rzeką Aragvi (არაგვი). Dobrze zachowana twierdza pobudowana przez gruziński ród książęcy – Aragvi-Eristawi, pochodzi z przełomu XVI i XVII wieku. Jest to cały kompleks z kamiennymi murami, wieżami i basztą. Nie ma tu jak w większości tego typu obiektach w Gruzji typowego muzeum, czy sal do zwiedzania. Główną atrakcją są mury i kościół oraz wspaniałe widoki. Wewnątrz można odwiedzić jedynie bazylikę Sioni p.w. Zaśnięcia Maryi Panny i Chrystusa oraz zajrzeć do krótkiego podziemnego korytarza.
Pogoda się coraz bardziej się psuła. Zaczął wiać zimny wiatr i kropić mżawka. Jazda nie sprawiała nam przyjemności. Chwilę zabawy mieliśmy gdy naszą drogę zatarasowało wielkie stado owiec. Same owce jak i ich pasterze nie wiele sobie robili z tego, że nie dało się przejechać. Musieliśmy my jak i samochody przeciskać się między zwierzętami. Kolejne kilkanaście kilometrów jechaliśmy wzdłuż zalewu Zhinvali, chwilami wjeżdżając na wysokie wzniesienie skąd mieliśmy wspaniały widok na okolicę i tamę. Tutaj odbiliśmy z drogi krajowej nr 3 na drogę krajową nr 27. Tak się nam przynajmniej wydało. To znaczy droga była i numeracja się zgadzała, więcej droga jechała tam gdzie miała, była na mapie w nawigacji, ale … i właśnie to ale było naszym największym zmartwieniem przez najbliższe kilka godzin. Wydawało by się, że droga krajowa, jedna z ważniejszych w tym rejonie, prowadząca do północnej części Tuszeti, zaznaczona ma mapach na pomarańczowo, powinna być przynajmniej utwardzona, żeby nie powiedzieć asfaltowa. Nic bardziej mylnego. Kolejne dwanaście kilometrów było dla nas delikatnie mówiąc udręką.
Owce na drodze, normalny widok w Gruzji.
Droga ostro pięła się pod górę. Pod kołami sypały nam się na zmianę kamienie, piach, a miejscami błoto. Droga była strasznie zniszczona, lub raczej jeszcze nie zrobiona. naprzemienny lekki deszcz z grzejącym słońcem dodatkowo wzmagały nasze zmęczenie i zdenerwowanie. Za każdym zakrętem niecierpliwie wypatrywaliśmy końca wzniesienia lub przynajmniej lepszej drogi. Większą część albo cisnęliśmy w pedały tracą resztki sił albo po prostu pchaliśmy rowery. Droga biegła wzdłuż zbocza. Niestety drzewa i krzaki skutecznie zasłaniały nam wszelkie widoki. Dodatkowo co kawałek stał malutki pomnik upamiętniający śmierć kogoś na drodze. Przy każdym takim miejscu na stoliku stała butelka z wódką. To taki gruziński zwyczaj upamiętniania zmarłych.
Droga ciągnęła się niemiłosiernie, po drodze minęliśmy dwie miejscowości, oczywiście na mapie bo w rzeczywistości były to dwa domy na odludziu. W pewnym momencie usłyszeliśmy za naszymi plecami hałas, który powoli zbliżał się w naszym kierunku. To wielka wywrotka powoli wdrapywała się drogą za nami. Gdy nasz minęła otoczyły nas kłęby siwego dymu. Powietrze stało się gęste a widoczność minimalna. Gdy kórz opadł w dole obok drogi zauważyliśmy ładną cerkiew. Kształtem wyglądała na starą, ale wizualnie na nową. Nawigacja wskazała punkt o nazwie Phudznari. Z bliska okazało się, że cerkiew ta jest z XIII wieku, jednak została ona prawie doszczętnie zniszczona, a w ostatnich latach postanowioną ja praktycznie od nowa pobudować. Stąd takie kontrastowe spojrzenie na tą budowlę.
Coraz częściej zaczęły nas mijać i wyprzedzać wielkie ciężarówki, spychacze i różnego rodzaju sprzęt budowlany. Trochę nas to zdziwiło, że nagle tutaj gdzieś daleko od cywilizacji, praktycznie w środku lasu taki ruch. Teraz prócz, podjazdu, trudnej drogi, kłębów kurzu, doszedł nam problem omijania samochodów i ludzi budujących drogę. Drogę która jest już na mapach i którą właśnie przyjechaliśmy. Robotnicy byli równie zdziwieni naszą obecnością, a w szczególności dziewczynami z obładowanymi rowerami. Był jeden wielki plus robotników. Praktycznie każdy z nich nas pozdrawiał i informował, że tam na końcu wzniesienia które widzimy jest juz z górki i co więcej jest dobra droga. ostatkiem sił wdrapaliśmy się szerokim pasem przygotowanym pod budowę drogi i za zakrętem na wzniesieniu zobaczyliśmy ją …
… szeroką, równą, asfaltową drogę na dodatek z górki. Nitka ta wiła się w dół między łąkami. Zapomnieliśmy o zmęczeniu i z wiatrem we włosach z dużą prędkością ruszyliśmy w dół. Nasze liczniki pokazywały ponad 50 km/h.
Slalom w kurzu miedzy wywrotkami.
Kolejne dziesięć kilometrów do miejscowości Tieneti (თიანეთი) zrobiliśmy w kilkanaście minut. Znalezienie, jedynego hotelu w tym miasteczku nie było problemem, bo jak zwykle wszyscy chętnie wskazywali kierunek. Słowo hotel było trochę na wyrost, były to pokoje nas super marketem w którym zostawiliśmy na noc rowery. Supermarket, prowadzony przez właścicielkę „hotelu” był jak na Gruzję bardzo dobrze zaopatrzony, nawet dostaliśmy dętki. Ceny bardzo dobre, więc zrobiliśmy większe zakupy. Na dodatek obok był mały ryneczek, gdzie mimo później godziny (dwudziesta) kupiliśmy świeże warzywa i owoce za naprawdę niską cenę.