Pewnie zastanawialiście się jak ta słynna dżungla tak naprawdę wygląda. Interesowała nas taka prawdziwa, dzika dżungla. Z dala od miast, dróg i przede wszystkim szlaków turystycznych.
Nasze wyobrażenie dżungli było raczej wypaczone. Głównie przez filmy i stare książki. Dzisiaj gdybyśmy mieli komuś, kto nigdy nie był poza Europą opisać dżunglę to, najłatwiej wyobrazić ją sobie jako gęstą puszczę, późną wiosną gdy wszytko jest zielone. Najlepiej po deszczu. W dżungli zawsze jest, albo przed, albo po deszczu. Pierwsza rzecz jaką odczuliśmy przekraczając granicę lasu to wilgotność. Nie temperatura, nie widoki, a właśnie wilgoć. W ciągu kilku minut jesteśmy mokrzy. Po kolejnych kilku koszulki można wyżymać.
Nasza wędrówka przez dżunglę, jak to obecnie ładnie się mówi – trekking – zaczęła się gdzieś przy rozjechanej drodze. Nie ukrywamy, że nie mieliśmy pojęcia gdzie wylądowaliśmy. Musiało to być jednak właściwe miejsce bo czekał tu już nasz przewodnik. Dość niski, bardzo szczupły Taj, oczywiście w klapkach, z torbą przez ramię i maczetą w ręku. Wyglądał trochę, śmiesznie, bo maczeta była nieproporcjonalnie duża w stosunku do jego budowy. Jak się później okazało nie był to tylko turystyczny gadżet, ale naprawdę bardzo przydatne narzędzie. Ruszyliśmy czymś co można było by nazwać leśną drogą. Wijącą się zakolami i wspinającą w górę. Na przeciwległym zboczu, Tee – bo tak miał na imię nasz przewodnik pokazał nam ledwo widzialne z daleka, wkomponowane w gęsty ciemnozielony las zarys wioski. W zasadzie gdyby nie jasne, siwe smużki dymu wydobywające się z ciemnej, gęstwiny lasu nie było by jej można zlokalizować. Drzewa i rośliny nie są tu dość gęste więc co jakiś czas możemy poczuć delikatny powiew wiatru. Mimo to jest bardzo duszo i oczywiście wilgotno. Miejscami droga jest całkowicie rozmyta przez wodę i trzeba przeskakiwać przez głębokie rowy wydrążone przez wodę. Wydawało by się, że droga jest nie przejezdna, a jednak dwa razy mijał nas podskakujący na dziurach i zapadający się w błocie motor. Oczywiście obładowany ponadliczbowo pasażerami i bagażami. Motor ledwo jechał wydając z siebie takie dźwięki jak by to miały być jego ostatnie chwile.
Nasz cel – wioska ukryta w dżungli.
Co jakiś czas gdy droga za bardzo odbijała od naszego kierunku trasy, wbijaliśmy się w gęstą dżunglę i szliśmy na skróty. Niestety wiązało się to z przedzieraniem przez zarośla i wspinaniem stromym szlakiem. Pot lal się nam nie tylko po plecach.
O tej porze roku (początek pory deszczowej) słońca, które rozgrzewa całą okolicę za bardzo nie widać, niebo jest raczej lekko pochmurne, a słońce przytłumione przez chmury i mgłę, która unosi się nad wzgórzami. Z daleka wygląda to jak pagórki pokryte zieloną skórką pośród poduszek z chmur. Zieleń jest soczysta, ciemna i dość jednolita. Kompletny brak wolniej przestrzeni.
Gdy wchodzimy w dżunglę, robi się dużo ciemniej, roślinność gęstsza, ścieżka węższa. Wyraźnie wilgotniej. Bardzo wilgotno, parno i duszno. Pot zalew nam oczy, szczypiąc je niemiłosiernie. Gęsta roślinność otacza nas z każdej strony i wdziera się na wąską ścieżkę którą idziemy, próbując zdobyć każdą wolną przestrzeń. Mgła, para, rosa – woda pod każdą postacią i w każdym miejscu. Z każdym oddechem wydaje się nam, że zamiast powietrza wdychamy drobinki wody. Droga wije się wąskim, czerwonym pasem, między drzewami i korzeniami. Co chwila schodzi do rzeki, wzdłuż której idziemy. Co chwilę szlak się urywa i trzeba tyczyć nowy. Po kamieniach, pniach lub brodzić w wodzie. Każdy krok to inny widok. Powoli nasz organizm przyzwyczaja się (o ile jest to możliwe) do wilgoci i ciepła, a wtedy cała reszta staje się „znajoma”, już nie taka dzika i przerażająca.
Szliśmy wolno i po kilku godzinach wyszliśmy na niewielką polankę gdzie zaczynała się rozciągnięta na wzgórzu wioska. Zaraz przywitały nas biegające luzem psy i grupka dzieci. Dość duże domy z dachami z palmy stały na grubych i wysokich balach. Na tarasach lub przed nimi krzątali się ludzie zajmując się swoimi sprawami. Nie zwracali na nas uwagi, zupełnie odwrotnie niż my na nich. Byliśmy mocno zmęczeni więc ucieszyła nas wiadomość, że w tej wiosce dzisiaj śpimy.
Było tu co najmniej kilkadziesiąt domów. Ponieważ wszystkie były na stromym zboczu, z ich tarasów rozpościerał się piękny widok na dolinę i pobliskie wzgórza. Poniżej mogliśmy obserwować, życie wsi. Gdyby nie inne rysy i sylwetki ludzi oraz zupełnie inna niż u nas roślinność, można było by mieć wrzenie, że jesteśmy na Polskiej dalekiej wsi. Kury biegały po podkurku. Psy ganiały prosiaki, a dzieci jak to dzieci ubrane w europejskie t-shirty i spodenki, klubów piłkarskich jak w Europie, jedynie bose stopy wyróżniały ich od rówieśników w naszym kraju. Biegały one za wszystkim co ich tylko zainteresowało. Nasz dom drewniany wyglądał na solidny, zbudowany był na wysokiej palisadzie. Ściany i dach wykonane z poprzeplatanych długich liści. Podzielony był na dwie części, jedna kuchenno-dzienna, gdzie na prowizorycznym palenisku nasi gospodarze przygotowali posiłek oraz sypialni gdzie pod rozwieszonymi moskitierami leżały koce, na których mieliśmy spać.
Typowy obrazek z tajskiej wsi.
Szybko zrobiło się ciemno i jedliśmy już przy świetle płomieni w palenisku. Posiłki są tu dość monotonne: ryż z przyprawami, sosem i gotowym mięsem oraz do tego kolba gotowanej kukurydzy. Co nie znaczy, że było niesmaczne. Oczywiście wszytko przyprawione na ostro. Posiedzieliśmy jeszcze chwile na dużym, drewnianym tarasie delektując się otaczającą nas przyrodą i egzotyką tego miejsca, z zachodzącym daleko za górami czerwonym słońcem.
Poszliśmy spać. Jednak zanim zasieliśmy znaleźliśmy na swoim posłaniu wielkiego, włochatego pająka. Oczywiście zarządziliśmy poszukiwania i polowanie na jego towarzyszy. Na szczęście ich brak i nasze zmęczenie szybko pozwoliły nam zasnąć.
Nasz współlokator – pająk większy niż dłoń.
Rano tak samo jak na polskiej wsi obudziło nas głośne pianie koguta – raczej kogutka – bo wielkościowo nie był on większy od przepiórki, ale darł się jak by był panem wszystkich kur we wsi. Dopiero teraz za dnia było widać jak liche są ściany naszego domu. Między niektóre elementy można było włożyć rękę, a na pewno spokojnie bez wstawania obserwować co dzieje się we wsi. W zasadzie w tej wsi nic się nie działo, gdyby nie zwierzęta gospodarskie było by nudno i spokojnie. Tylko od czasu do czasu, ktoś przeszedł przez wieś. Ktoś wyjrzał przez drzwi, a jeszcze gdzie indziej jakaś Tajka wywiesiła pranie.
Oczywiście we wsi nie było prądu ani bieżącej wody. Za toaletę robił mały wychodek z naturalnym wietrzeniem (bez dachu) gdzie po załatwieniu swoich spraw do dziury, lało się wiaderkiem wodę z stojącej w środku beczki i spłukiwało to co się przed chwilą zrobiło. Aby było ciekawiej ubikacja robiła od razu za łazienkę z prysznicem. Wodę i wiaderko użyte przed chwilą można było teraz użyć jako prysznic do umycia głowy czy ciała. Woda to oczywiście zebrana deszczówka. Zaznaczmy od razu, że nie skarżymy się na te warunki, spodziewaliśmy się ich, a nawet byli byśmy zwiedzeni gdyby było inaczej.
Czas ruszać dalej. A dalej było już tylko coraz ciekawiej. Droga która biegła do wioski skończyła się. Teraz musimy przebijać się przez las. Do wodospadów, które planowaliśmy zobaczyć, w samym środku dżungli nie prowadzą, żadne drogi, ani ścieżki. Teraz szlak tyczymy sobie sami – tak naprawdę to nasz przewodnik. Jego maczeta poszła w ruch. Mokra i śliska ziemia pod nogami nie dawała, nogą stabilizacji. Wszytko zarośnięte roślinnością. Rośliny te podobnie jak ruch uliczny w Tajlandii, uznają zasady – wcisnąć się w każdy zakamarek i kto większy ten lepszy. Jeśli wcześniej było trudno i duszno, to dzisiaj jest kilka razy gorzej. Powietrze jest aż gęste od pary wodnej. Jesteśmy cali mokrzy, choć teraz nie pada. Nie dość, że co chwilę trzeba przeskakiwać przez konary, schylać się pod wielkimi gałęziami lub zwalonymi pniami, to jeszcze pod nogami mamy czerwoną, śliską mazię, na której leży gruba warstwa obumarłych roślin. Mimo to przed nami piękny widok dzikiej i tajemniczej dżungli. Kto z nas nie czytał o wyprawach w głąb tropikalnych lasów, gdzie nieznana roślinności i zwierzęta otaczały wędrowców, czając się z niebezpieczeństwem i ciekawostkami na każdym kroku. My właśnie jesteśmy w taki miejscu.
Idąc przez las tropikalny jakim jest dżungla nie da się nie trafić na deszcz. Słowo deszcz w naszych kategoriach nie oddaje w pełni zjawiska, które obserwowaliśmy podczas naszej wędrówki. Idziemy sobie spokojnie przez las. Dookoła w kółko to samo, las, szum drzew, śpiew ptaków i nagle … nasz przewodnik się zatrzymuje i ostrzega – zaraz będzie padać, rozbierać się lub ubierać. Chować sprzęt. Zanim się zorientowaliśmy o czym on mówi, z nieba popłynęła na nas rzeka wody. Tak, rzeka, to chyba bardziej trafne określenie, niż deszcz. Deszcz zaczyna padać, rozkręca się i pada. Tutaj nagle w jednym momencie spadła na nas ulega, jak by ktoś wylał na nas (i lał bez przerwy) wiadro wody. W ułamku sekundy wszystko było kompletnie mokre. O nas i o odzież się nie martwiliśmy bo i tak było wszytko przepocone i wilgotne, ale plecaki, buty i sprzęt foto nie był na to przygotowany. Taka sytuacja powtarza się oczywiście codziennie, a nieraz nawet kilka razy dziennie. Teraz wiemy, że gdy ptaki cichną, wiatr ustaje zaraz będzie padać. W takiej sytuacji przewodnik poradził nam albo ubrać pelerynę foliową (najtańszą z bazary, żadna super czy hiper wodoodporna kurtka nie da rady), albo rozebrać się aby woda spłynęła po skórze. To najlepsze rozwiązanie. Skóra momentalnie po deszczu wyschnie, a my ubierzemy suche (na ile to możliwe) rzeczy.
Ścieżka prowadziła nurtem rzeczki.
Samo chodzenie po dżungli może się szybko znudzić, bo zaczyna się robić monotonnie. Dlatego w każdej drodze trzeba mieć cel, a najlepiej kilka. Naszym były ukryte w lesie piękne wodospady. W końcu w oddali między odgłosami dżungli usłyszeliśmy szum wody. Zbliżamy się do naszego celu. Dzięki pofałdowanemu terenowi rzeka Kup Kap (dopływ Mea Teang) co jakiś czas spada ze stromej ściany tworząc piękne wodospady.
Wokół wodospadu i utworzonego przez niego oczka wodnego roztacza się specyficzny klimat. Na pewno najprzyjemniejszy w całej wędrówce, rekompensujący trudy dotarcia do niego. Od płynącej zimnej wody temperatura spada o klika stopni. Jest mniej roślin więc i parowanie mniejsze. Rześkie i miłe powietrze. Kąpiel. Chwila odpoczynku.
Przewodnik w dżungli jest bezcenny.
To między innymi dla nich przez te wszystkie dni brnęliśmy przez dżunglę. Takie było założenie. Okazało się jednak, że nie tylko te wodospady były atrakcją tej wyprawy. Wspaniała dżungla i napotkane po drodze wioski, czy pojedyncze chatki w których mieliśmy okazję spędzić noc.
Musimy tu jeszcze opowiedzieć o jednej nocy którą, mieliśmy okazję spędzić w samym sercu dzikiej dżungli. Była ona o tyle ciekawa i nietypowa, że spędziliśmy ją całkowicie sami – no prawie, bo gdzieś w pobliżu spał nasz przewodnik, ale tak nikt więcej, byliśmy zdani tylko na siebie i las.
Nocleg w takim miejscu – bezcenne.
Szliśmy już dłuższy czas i zaczynało się robić już późno. Nie zapowiadało się abyśmy gdzieś w pobliżu dotarli do jakiejś wioski. Szliśmy zgodnie z powszechnie znaną zasadą -wzdłuż koryta rzeki. W jej dół. Nie była to wielka rzeka, ale dawała nadzieję, że idziemy w dobrym kierunku – oczywiście nam bo Tee dokładnie wiedział gdzie idzie. W pewnym momencie między drzewami, nad brzegiem rzeki zobaczyliśmy mały domek. Bardziej prawidłowo powinno być solidniejszy szałas z gałęzi bambusa, pokryty wielkimi liśćmi. Jakie było nasze zaskoczenie (jak najbardziej pozytywne) jak okazało się, że to nasz dzisiejszy nocleg. W pobliżu, żadnej wsi, żadnych ludzi, a w szczególności innych turystów. Wszytko dookoła jest tylko dla nas. Z dala od wszelkiej cywilizacji. Tylko cisza i spokój. Szum lasu i przepływającej obok rzeczki. Jesteśmy tu sami. To wspaniałe poczucie spokoju, ale i pewnego niepokoju co nas czeka w nocy. Czy na pewno jesteśmy tu bezpieczni, czy nic nie wyjdzie z lasu (takie głupie myślenie białas, jak by wszystka zwierzyna tylko czekała na nas aby zaatakować z zaskoczenia). Byliśmy choć na chwilę drobną częścią tej wspaniałej okolicy.
Trudno opisać różnorodność roślinności.
Siedzieliśmy sobie tak na prowizorycznej ławeczce zrobionej z pnia i delektowaliśmy się błogim spokojem. Pełnym wyciszeniem od zgiełku cywilizacji, który był gdzieś tam daleko, daleko. Otaczała nas wspaniała, dziewicza przyroda, która była na wyciągnięcie ręki, a może i nawet jeszcze bliżej. Odchodząc kilka metrów od razu giniemy w gęstwinie drzew, pnączy, gałęzi i wszelkiej możliwej do wyobrażenia sobie roślinności.
Nasze spartańskie warunki były wręcz idealne. Praktycznie żadnych wygód, a jednocześnie mieliśmy wszytko co nam potrzeba. Dach nad głową, może nie idealny i z wielkimi dziurami przez które nasza wyobraźnia wpuszczała do środka wszelkie leśne robactwo. Palenisko dające światło i strawę oraz jak uczą w przewodnikach surwiwalowych odstraszające dzikie zwierzęta. Woda w rzece czyli nasza łazienka (nie ryzykowaliśmy aby z niej pić). Mimo tak wysokiej temperatury w dzień jak i w nocy, woda w rzece była wyjątkowo zimna. Wywiesiliśmy rzeczy które przemokły nam podczas kolejnego deszczu, niestety nie miały szans w tej wilgoci wyschnąć, nawet przez kilka dni, co powodowało tylko butwienie i smród. Jedyne wyposażenie całego obozu, do którego, pewnie co jakiś czas Tee przyprowadza swoje grupy to garnek na palenisko i miska.
W dżungli szybko i gwałtownie zapada noc. Szum drzew cichnie, dzienne zwierzęta cichną, ale w ich miejsce pojawiają się inne, aktywne nocą. Miło było posiedzieć sobie w ciemnej „dzikiej” czeluści lasu, bo nawet światło księżyca miało problem aby przebić się między koronami drzew. Tylko co jakiś czas gwałtownie reagowaliśmy na odgłosy dobiegające gdzieś z pobliskich krzaków. Jednak największym naszym wrogiem była nasza własna wyobraźnia, która pamiętając opowieści z filmów czy książek sama kreowała i wyolbrzymiała otoczenie wokół nas.
W końcu rozłożyliśmy się na dość twardej bambusowej podłodze, jedynie na kocu, pod dziurawa moskitierą. Na szczęście za bardzo nie sprawdzaliśmy latarką jak wgląda podłoga i ściany, bo rano okazało się, że przez jej dziury spokojnie przeszło by stworzenie wielkości dużego kota.
Była to dotychczas nasz najwspanialsza chwila. Chwila jakiej nie da się opisać słowami. Chwila, która w naszej pamięci będzie jeszcze trwać bardzo długo.
<<< więcej tekstów z wyprawy do Azji południowo-wschodniej >>>
Wasze komentarze
Jeden komentarzEleni
paź 5, 2015Witajcie. Na chwilę zmieniłam stronę z Travelmaniaków na BylismyTam.pl. Mam nadzieję, że głowy mi moi podróżnicy nie urwą:) Ale zainteresowała mnie wasza wyprawa, którą zamieściliście na Travelmaniakach-Brunei. I tak się zaczytałam, że dużo nie myśląc weszłam na waszą stronkę….Wyprawa w głąb dżungli w Azji to marzenie chyba wielu ludzi, czasem już w dzieciństwie snujemy o takiej wyprawie, gdzie śpi się na liściach, a nad głową praktycznie widzimy drzewa, nie wspominając o odgłosach jakże innych niż w naszej Europie. Uwielbiam podróże i choć późno zaczęłam zwiedzać świat byłam już na kilku kontynentach. Ale tak jak wypowiedziałam się pod waszą relacją na Brunei nasze wyjazdy są zorganizowane tzn wykupujemy wczasy w biurze podróży, a na miejscu wykupujemy wycieczki u miejscowych, które w 100% sprawdzają się. Oczywiście nie da się tego w żaden sposób porównać do Waszych wypraw, gdzie idziecie swoimi zaplanowanymi ścieżkami. I tu mogę Wam pozazdrościć. Spanie w dżungli, gdzie prócz Was jest tylko gęsty las i zwierzęta to mega przygoda!!! I nie ważne są w takiej chwili wygody- liczy się ta cudowna chwila:):) Za miesiąc po raz trzeci i ja lecę do Tajlandi tym razem na wyspę Kho Chang szukając kolejnych wrażeń. Życzę i Wam dalszego poznawania świata i rozpieszczania czytelników pięknymi relacjami z wypraw. Pozdrawiam gorąco- Elżbieta
bylismytam
paź 5, 2015Cześć. Bardzo dziękujemy za odwiedzenie naszej strony i zachęcamy abyś została tu jak najdłużej.
Na początek, nasze wyjazdy są w 100% organizowane przez nas samych, nie wykupujemy żadnych wakacji w biurach podróży. Sami kupujemy bilety, szukamy noclegów, połączeń, dojazdu. Sprawia nam to przyjemność a jednocześnie jest wiele razy tańsze.
W dzisiejszych czasach odwiedzenie dżungli to nie jest już jakiś wielki wyczyn. Są dwa sposoby, albo wykupujesz sobie wycieczkę tzw. treking i jesteś prowadzona za „rękę”, albo sama wynajmujesz przewodnika i idziesz z nim. Druga wersja nie zawsze jest możliwa (np. w parkach narodowych) i droższa ale ciekawsza. My właśnie z drugiej korzystamy.
Powodzenia w Tajlandii, czekamy na relację i do usłyszenia na BylismyTam.pl
zapisz się do naszego newslettera