Gambia to bardzo biedny kraj. Widzieliśmy to na każdym kroku, podróżując po tym niewielkim kraju. Jednak dopiero wkraczając w głąb lądu, zjeżdżając z asfaltowych dróg i odwiedzając ukryte w buszu i na sawannie wioski, możemy poznać prawdziwą skalę biedy, ale też bogatą tradycję i kulturę tego, na swój sposób, ciekawego kraju.
Turyści poznają Gambię głównie przez pryzmat tego, co dzieje się wokół Senegambii i miejsc turystycznych, po których się przemieszczają. Można odnieść wrażenie, że życie Gambijczyka toczy się na wyczekiwaniu na turystę i jego obsługę, w całym znaczeniu tego słowa. Mało jest samych atrakcji, a na dodatek są one, delikatnie mówiąc sztuczne (czytaj o tym w naszym kolejnym wpisie …). Przeciętny turysta porusza się od atrakcji, do atrakcji i to najczęściej taksówką, gelegele lub tuk tukiem, niewiele widząc z tego, co naprawdę dzieje się dookoła i jak naprawdę wygląda życie mieszkańców tego niewielkiego kraju.
Życie kraju toczy się na niezbyt szerokim, zaledwie kilku do kilkunastu kilometrowym pasem ziemi wzdłuż rzeki Gambia, wciśniętym klinem w otaczający go Senegal. Rzeka dla tego kraju i dla jego mieszkańców jest źródłem ich egzystencji. To ona dostarcza wszelkich niezbędnych dóbr. Zaczynając od jedzenia czyli ryb, warzyw z poletek, które tworzone są na terenach zalewowych i dookoła nich, po transport, tak wzdłuż jak i w poprzek rzeki. W pobliżu rzeki żyją dzikie zwierzęta i pasą się niewielkie stada hodowlane.
Nam udało (a w zasadzie taki mieliśmy plan), dostać się do jednej z typowych wiosek, oddalonych od dwóch głównych szlaków komunikacyjnych biegnących wzdłuż rzeki na północ i południe od niej.
Wioska ta nazywała się Tambakoto (koto to w języku mandinka – to „wieś”).
Samo dotarcie do wioski zajęło nam kilka godzin. Aby tam się dostać z wybrzeża, musieliśmy najpierw pokonać połowę południowej szosy, aż do mostu transgranicznego (łączącego dwie strony granicy Senegalskiej), minąć graniczne miasto Farafenni i jechać dalej wzdłuż granicy Senegalskiej na wschód. Następnie zjechać z głównej szosy na dziurawą, wyboistą, ubitą drogę, wijącą się po buszu, gdzie po kilku kilometrach w tumanach kurzu ujrzeliśmy pierwsze zabudowania.
Wioska
Zabudowania to chyba najlepsze określeni, bo w naszych kategoriach trudno by je nazwać domami czy gospodarstwami. Budynki wykonane z prymitywnych materiałów dostępnych w okolicy lub przywiezionych z pobliskiego targu. Część domów miała murowane ściany, inne były sklecone z desek czy blachy. Dachy jak w większości biednych państw pokryte blachą falistą. Nierzadko na podłodze klepisko. Często brakowało drzwi, o oknach już nie wspominając. Ogrodzenia, jeśli były, to też sklecone z byle czego, z desek, drutu, prętów czy kartonów. Wszędzie kurz i piach, a co najbardziej rzuca się w oczy, to wszędobylskie śmieci. Te większe co da się spalić, są zbierane, reszty nikomu nie chce się podnieść.
Gdy szliśmy między domami, wzbudzaliśmy ogólne zainteresowanie (nie byliśmy tu pierwszymi turystami, ale widok białego mimo wszystko był niecodzienną atrakcją). Cała wioska kilkanaście podwórek z kilkoma nieotynkowanymi budynkami dookoła, piaszczystego, niezadbanego podwórka, po którym chadzają swobodnie zwierzęta gospodarskie, leniwie leżą psy i bawią się dzieci. Co jakiś czas przemknie kobieta, a na ganku siedzi mężczyzna. Na środku wsi jest obdarty i dawno nieremontowany meczet. Jest sklep. Konkretnie budynek z zakratowaną dziurą, do którego przychodzi pani, tylko jak ktoś się pojawi. Wewnątrz na palcach jednej ręki można policzyć artykuły pierwszej potrzeby. Jest też szkoła, a nawet dwie, ale o tym napiszemy dalej.
Podwórko
W domu, do którego nas zaproszono, głową rodu (podwórka) był Musa „starszy pan” (podobno miał około czterdziestu lat, czyli był młodszy od nas, ale wyglądał „poważnie”), który zajmował się głównie siedzeniem na plastikowym krzesełku i patrzeniem przed siebie. Co jakiś czas zwracał uwagę biegającym wokoło dzieciom lub krzątającym się w obejściu kobietom. Podobno zajmuje się też stawianiem wróżb, poradami i leczeniem, ale tego nie było dane nam poznać. Potrafił tak siedzieć całymi godzinami – to jest chyba główne zajęcie większości mężczyzn na gambijskiej prowincji. Oczywiście prócz płodzenia dzieci, których biegało całe stado koło każdego domu.
Nasz gospodarz miał dwie żony. W Gambii dozwolone jest posiadania do więcej niż jednej żon, o ile zapewni się im takie same warunki. Tak więc była starsza żona o imieniu Suna i młodsza żona o imieniu Anta. Gołym okiem było widać, że młodsza (druga) żona miała więcej przywilei. Może dlatego, że miała młodsze dzieci i więcej czasu musiała im poświęcać. Starsza, żona i jej najstarsza córka, z pomocą innych kobiet (prawdopodobnie dorosłych córek) miały w obowiązku przygotować posiłek dla całej rodziny, w tym i dla nas.
Posiłek
Na co dzień Gambijczycy jedzą bardzo skromnie i mało. Jeden większy posiłek po południu i lekki z rana. W internecie oczywiście znajdziecie opisy kuchni gambijskiej jednak przeciętny Gambijczyk, szczególnie na wsi, raczej nie ma szans, aby zbyt często jej spróbować. Choć uważa się, że głównym daniem jest tutaj namada i yassa to na wsi dominuje najtańszy ryż z przyprawami, ewentualnie z orzeszkami ziemnymi, od czasu do czasu z kawałkami ryby lub kurczaka.
Namada – specyficzna gęsta zupa rybna z liśćmi baobabu w wersji sproszkowanej, z ryżem i orzeszkami ziemnymi, no i oczywiście ostrymi przyprawami.
Yassa – ryba, rzadziej kurczak z ryżem wymieszane z sosem yassa powstałym z wymieszania sosu chili, cebuli, czosnku, soli, pieprzu i sok z cytryny.
Orzeszki ziemne, to podstawowy towar eksportowy Gambii, są podstawowym składnikiem niemal każdej potrawy.
Co jakiś czas oczywiście na specjalną okazję urządzane są lepsze posiłki. Tak było i tym razem z okazji naszego przyjazdu. Zapasów jedzenia nie gromadzi się więcej niż na jeden, góra dwa dni (o czym za chwilę). Pojechaliśmy więc na targ do Farafenni, aby zrobić większe zakupy, w zamian za gościnę.
Rynek w Farafenni
Na rynku w Farafenni można dostać wszytko, co jest potrzebne do życia na wsi i nie tylko, od jedzenia, przez narzędzia, naczynia, stroje, po żywy inwentarz. Jest to duży przygraniczny rynek. Budki sklecone były z kilku bali wbitych w ziemię i przykrytych brezentem lub strzechą. Ścianki „lepszych” stanowisk odgrodzone były ściankami z trzciny lub patyków. Mimo że wszędzie był pełno kurzu i śmieci, stroje, które tu można było kupić i które nosiły kobiety, były bardzo kolorowe i zadbane. Towary leżały z reguły na ziemi, często poukładane w małe kupki, które były tu jednocześnie jednostkami miar. Oczywiście nie musimy opowiadać, jak wyglądały i śmierdziały w okolice straganów ze „świeżymi” rybami czy mięsem wystawione na prażące z nieba słońce. Kupiliśmy: ryby, ryż, cukier, olej, marchewkę, czosnek, różne papryki, kapustę, mnóstwo ziół, ziemniaki, ogórki, bataty i tak obładowani w upale sięgającym czterdziestu stopni przedzieraliśmy się między straganami, budząc ogólne zainteresowanie. Nie spotyka się tu białych turystów, bo na straganach nie ma nic, co by mogło ich zainteresować. Za to ci, co tu dotrą tak jak my, będą mieli okazję zobaczyć prawdziwy rynek zwany marketem, z najbardziej naturalnymi i typowymi produktami codziennego użytku.
Obiad za cztery godziny!
Panie zabrały się za gotowanie, a ponieważ nie mieliśmy co robić, przysiedliśmy razem z nimi. Przyznać musimy, że tempo ich pracy było oszałamiające. Oszałamiająco wolne, oczywiście, jak wszystkich Gambijczyków zresztą. Proces obierania warzyw średniej wielkości miski trwał prawie godzinę, dwie panie z namaszczeniem najpierw obierały, potem kroiły w ręku, słupek, po słupku, każde warzywo. Powolutku nie spiesząc się. Olbrzymim zaskoczeniem było dla nich, gdy pokazaliśmy im, że można kroić po kilka słupków od razu, a jak by użyły deski do krojenia to jeszcze więcej i szybciej. Nie spotkało się to jednak z aprobatą. Nie wiemy, czy wymagało za dużo wysiłku, czy dzięki czasochłonnej pracy nad posiłkiem ta czynność była bardziej doceniona. W każdym razie obiad z ryby i duszonych warzyw przygotowywany był prawie cztery godziny. Nie ukrywamy, że przez ten czas naprawdę mocno zgłodnieliśmy.
Jednak gdy obiad był gotowy, to trzeba przyznać, że jego zapach i smak był wyśmienity. Pyszna, mięciutka ryba, pomidory, papryka (w tym i ta bardzo ostra), marchewka, bataty, kapusta i dużo, dużo zielonych warzyw i ziół, wszytko posypane obficie orzeszkami ziemnymi. Do tego pyszne pesto z utartych ziół. Do picia niestety tylko zimna woda ze studni. I tu był dla nas duży problem. Woda nie przegotowana, pobierana z niepewnego źródła, wszyscy piją z jednego wspólnego garnka. Nasz strach o żołądki był niemały i jeszcze przez kilka dni czekaliśmy na efekty. Na szczęście nic niepokojącego się nie wydarzyło.
Po wsi biegają kury, większość gospodarstw ma kozę, osła, a nawet można spotkać krowę. Jednak podstawą są małe wspólne ogródki, gdzie hodowane są warzywa do codziennej konsumpcji. Ogródki te przynajmniej w naszej wiosce były ogrodzone i ulokowane wokół wspólnej studni. Pracowały tu w godzinach popołudniowych, gdy upał już trochę zelżał tylko kobiety i starsze dzieci.
Jak nie trzeba, to po co?
Na wsi wszytko co ma się do jedzenia, trzeba samemu wyhodować lub zdobyć. Jedynie kupowany jest ryż i olej. Już podczas gotowania oraz w sposobie spędzania czasu przez mieszkańców, mieliśmy okazję poznać mentalność i nastawienie do pracy tutejszej ludności. Mogłoby się wydawać, że w takim miejscu jak tereny zalewowe wzdłuż wielkiej rzeki będzie mnóstwo pól uprawnych z soczystymi warzywami, sady owocowe, a rybacy dostarczą dowolną ilość ryb. Nic bardziej mylnego. To nie znaczy, że w rzece nie ma ryb, a pola są nieurodzajne. Po prostu jak nie trzeba, to Gambijczycy za bardzo nie lubią się wysilać. Może spowodowane jest to wysokimi temperaturami, może przyzwyczajeniem, a może marazmem życia, bez żadnej perspektywy na poprawę.
W kuchni gambijskiej nie ma prawie owoców. Jedynie w okresie późnowiosennym, gdy na każdy rogu dojrzewa mango, jest ono zrywane i zapycha się nimi brzuchy. Nie znane są tu jakiekolwiek formy konserwacji jedzenia, sposoby przechowywania. Wszytko, co zostało zerwane lub znalezione, dzisiaj musi być zjedzone dzisiaj. Oczywiście wpływ na to mają wysokie temperatury, jednak w innych rejonach świata o podobnym klimacie znane są metody suszenia czy konserwacji.
Gdy zapada zmrok, a zapada tu szybko, całą wioskę zalew mrok, gdyż na wsi nie ma prądu. Małym wyjątkiem są nieliczne, niewielkie lampy ledowe. Nasz gospodarz też miał taką, ale niestety nie świeciła. Gdy spytałem, czemu się nie świeci, tylko wzruszył ramionami. Okazało się, że panele słoneczne są tak brudne, że nie dopuszczają światła. Mimo że większość osób całe dnie siedzi i nic nie robi, to nikomu nawet nie chciało się przetrzeć lampki. Nie świeci to trudno, tak miało być. Podobnie jest z czystością na podwórku, a raczej z „syfem” jaki jest dokoła. Nikomu nie chce się nawet zamieść. Dzieci bawią się w tym brudzie, gdzie nierzadko można spotkać odchody zwierząt, które też tu się przechadzają, bo nikomu nie chciało się zbudować zagrody
Typowe podwórko na gambijskiej wsi
Dużo dzieci
Dzieci w rodzinie z reguły jest bardzo dużo. U naszych gospodarzy naliczyliśmy około ósemki, ale nie jesteśmy pewni czy nie było ich więcej, bo co chwilę pojawiał się ktoś nowy, a to jakiś kuzyn, innym razem sąsiad. Dzieci na wszystkich mówiły brat i siostra. Ogólnie na podwórku biegało kilkanaścioro dzieci.
Dzieci zawsze chętne do zabawy
Z jednej strony dzieci nie mają żadnej rozrywki, rodzice nie poświęcają im żadnego czasu, wychowują się same. Nie mają jakichkolwiek zabawek, nie wspominając już o komputerach czy telefonach. Nie ma telewizji. Z drugiej strony dzieci te, same sobie organizują czas, wzajemnie się sobą opiekują. Bawią się razem. Ich więzi są bardzo silne, szczególnie w porównaniu z dziećmi z Europy. Można im zazdrościć zaradności, radości życia, empatii, kreatywności w zabawie. Współczuć braku perspektyw, wykształcenia i monotonii. Nasz przyjazd był dla nich niesamowitą rozrywką.
Dzieci zawsze wesołe i chętne do wygłupów
Na co dzień dzieci chodzą do szkoły. Edukacja podstawowa jest obowiązkowa i bezpłatna. Niestety jakość edukacji jest bardzo niska. Warunki szkolne fatalne. Przyborów dydaktycznych w zasadzie nie ma. Państwowe szkoły na prowincji to zniszczone baraki lub ledwo stojące domy. Sytuację trochę poprawia pomoc z krajów muzułmańskich takich jak Arabia Saudyjska, która w naszej wiosce pobudowała całkiem ładną szkołę. Niestety, coś za coś, nic za darmo. Szkoły te uczą zgodnie z wytycznymi Koranu. Oczywiście problem ten dotyczy tak samo szkół przy misjach chrześcijańskich, które wraz z wiedzą wpajają swoje poglądy wyznaniowe.
Wieczorny widok na nową szkołę
Gdy już słońce troskę zelżało, mogliśmy w towarzystwie starszych dzieci, przejść się po okolicy i podziwiać wielkie baobaby, tereny zalewowe rzeki Gambia, czy piękne widoki na wioski pośród buszu.
Wioskę otacza sawanna i busz z wielkimi baobabami.
Wieczorem gospodarze mieli przygotowany dla nas jeden z lepszych pokoi. Czyli glinianą izbę, wysprzątaną, z łóżkiem i baldachimem. Bez zamykanych okien, co akurat ratowało nas przed uduszeniem się w dusznym pomieszczeniu. W „zestawie” była jeszcze duża świeczka, krzesło z miską do mycia i bańka z wodą. Za „łazienkę” posłużyła nam przerwa między ścianami sąsiednich domów. Trzeba jednak przyznać, że w gospodarstwie była całkiem czysta i dobrze utrzymana toaleta – wychodek.
Wspomnieliśmy wcześniej, że na śniadanie je się tutaj brejowatą kaszkę. Taką kaszkę i my dostaliśmy. Sam jej widok powodował, że nie chciało się jeść, jednak jak zwykle najgorzej jest jeść tylko oczami. Gdy posmakowaliśmy, okazał się to pyszny i bardzo pożywny posiłek. Kaszka była lekko słodka, chyba na mleku, z cynamonem, roztartymi orzeszkami i jakimiś ciekawymi przyprawami. Jak tylko spróbowaliśmy, nie mogliśmy się oderwać od wspólnej dla wszystkich miski, z pysznym, ciepłym jedzonkiem.
Z naszego punktu widzenia odwiedzenie, zamieszkanie kilka dni i poznanie życia gambijskiej wsi, to największa atrakcja. Warunki mocno spartańskie, jednak mili i uczynni ludzie oraz poznanie ich trudnego życia, rekompensują trudy dotarcia i mieszkania w tych, nie ukrywajmy, niecodziennych warunkach. My po kilku dniach mogliśmy wyjechać, jednak przeciętny Gambijczyk nie bardzo ma jak wyjechać dalej od swojej wioski, niż do najbliższego miasteczka czy na targu.
<<< zobacz też inne wpisy z Gambii i Senegalu >>>
<<< galeria zdjęć z Gambii i Senegalu >>>
Mapa Gambii
Wasze komentarze
Jeden komentarzAdam
wrz 7, 2023Byłem z 15 lat temu. Jakoś chyba wtedy kierunek był popularny. Przepiękny kraj. Teraz z jakiś powodów nie ma stamtąd relacji. Wspaniałą prawdziwa Afryka. Mało już pamiętam ale warto tam będzie wrocic
bylismytam
wrz 7, 2023Wydaje mi się, że teraz jest większy ruch. Jest dużo połączeń z Europy. Niestety mimo „turystów” kraj nadal zmaga się z biedą. Turyści przylatują na plażę, do hotelu i tyle. Rzadko kto jedzie wgłąb kraju. Ale na pewno warto zobaczyć Gambię.