Odległe zakątki Gruzji, przez które jechaliśmy przez pół roku są odcięte od świata. Przez resztę miesięcy też mało kto tam dociera. Nie dziwi więc, że tutaj czas jak by się zatrzymał. Drewniane domy bez prądu, bieżącej i wody. Dla nas to urokliwe, sielskie wioski, dla mieszkańców trudy dnia codziennego.
W końcu przestało padać, a zza gór wyszło trochę nieśmiałe słońce. Wiedzieliśmy, że przed nami najwyższy i może najtrudniejszy etap naszej podróży. Było już dość późno jak na strat do kolejnego etapu. Jednak strata dnia mogła by źle wpłynąć na nasze plany i morale grupy. Piotr rzucił hasło – to zbieramy się szybko i jedziemy dalej? Takiej męskiej decyzji chyba nam brakowało, bo wszyscy od razu zapałali entuzjazmem do jazdy. Pakowanie trwało wyjątkowo krótko.
Zaraz za Ushguli wjechaliśmy w piękną dolinę.Całą porośniętą po naszej stronie trawą, a po przeciwnej lasem. Ponieważ było świeżo po deszczy każda kropla wody na gałązkach świeciła się w południowym słońcu. W dole płynął strumień który miał nam towarzyszyć przez większą część naszej dzisiejszej drogi. Nie jechaliśmy dnem a raczej w górnej części doliny, dzięki czemu mieliśmy piękne widoki na przyrodę jak i na całą mozolnie wdrapująca się pod górkę grupę. Tutaj droga jest już dla samochodów praktycznie nie przejezdna. Co prawda minął nas jeden Ził, ale był to specjalnie przystosowany samochód, który zajmował się utrzymaniem przejezdności tej „drogi”. Im, wyżej się wdrapywaliśmy tym robiło się coraz chłodniej, ale nie było zimno. W oddali coraz częściej wyłaniały się nam wielki, ośnieżone szczyty głównego masywu Kaukazu – Ailama i Zeskho.
Duży wysiłek zmuszał nas do bardzo częstego picia i co jakiś czas zjedzenia czegoś energetycznego. Szybko znikały nasze batoniki energetyczne, specjalnie przygotowane przez firmę SportFuel na tą okazję. Aby zaoszczędzić wodę pitną, której tutaj nigdzie nie kupimy postanowiliśmy wykorzystać nasze filtry do wody. Przy odrobinie gimnastyki, lub sprytu okazało się, że jest to idealne rozwiązanie na pragnienie w odludnym terenie. Nasze koła brnęły w grząskiej drodze lub wręcz zatapiały się w wielkich i głębokich kałużach, innym razem podskakiwały na kamienistym szlaku, nierzadko ocierając się o ostre odłamki skalne. Baliśmy się o opony i dętki. Przebicie dętki prócz chwilowej przerwy na wymianę, nie było dla nas problemem, ewentualne uszkodzenie opony mogło by być kłopotliwe. Dookoła nas piękne widoki, niestety monotonna jazda pod górkę zaczęła nam się nudzić, a siły powoli opadały. Na szczęście im wyżej byliśmy tym kąt podjazdu stawał się mniejszy a droga bardziej przyjazna. Nad nami kłębiły się chmury, mieliśmy wrażenie jak byśmy mieli zaraz wjechać po zielonych pastwiskach wprost do nieba.
W końcu po prawie trzech godzinach wspinaczki i pokonaniu ponad pięciuset metrów pionowo w górę, dotarliśmy na niezbyt okazałą i nie robiącą wrażenia (nie licząc widoków) przełęcz Zagaro – planowany najwyższy punkt naszej całej wyprawy 2623 m n.p.m.
Od tego miejsca droga już opadała w kierunku Rosyjskiej granicy. Po tej stronie zbocza było już wietrznie i wilgotno. Ubraliśmy długie rękawy i puściliśmy się w dół. Po długiej wspinaczce jazda w dół początkowo była dla nas wielką przyjemnością. Niestety ta przyjemność kosztowała najpierw Natalię potem Karolinę urazami, na szczęście niewielkimi. Jedna pocharatla sobie palec o pedał, druga na stromym zjeździe poślizgnęła się na kamieniu, zahaczyła o wystającą gałąź i przeleciała przez kierownicę. Nasz mobilny ambulans w wykonaniu Agi zaraz interweniował. To były w zasadzie jedyne okazje, podczas całej podróży kiedy musieliśmy skorzystać z profesjonalnie przygotowanej apteczki przez firmę Vera. Przypuszczamy, że nasza apteczka chętnie znalazła by się na wyposażeniu gruzińskich karetek
Małe „ała”, sztab ratunkowy już w akcji.
Zaczęło się już powoli robić szaro i ponuro. Według map powinniśmy dotrzeć już do pierwszej miejscowości po drugiej stronie przełęczy – Koruldashi. Miejscowość zaznaczona na wszystkich mapach i nawigacji okazała się wioską widmo. Owszem było tam kilka domów i most, ale niestety dawno opuszczonych i zdewastowanych. Wąską i grząską droga jechaliśmy dalej wypatrując jakichkolwiek oznak, ludzkiej bytności. Byliśmy zmęczeni i głodni, a tu jak nie widać domów tak nie widać. Wszystkim nam już dała się we znaki droga i chyba bardziej umęczył nas zjazd niż wcześniejszy podjazd. Klocki hamulcowe grzały się niemiłosiernie, a nas ręce bolały od trzymania hamulców i kierownicy, podskakujących na wybojach.
Ciężkie rowery z bagażami, trudno było utrzymać, gdy nagle koło ześlizgiwało się z kamienia. Na dodatek na stromych zjazdach, na kamieniach zdarzyły się jeszcze małe usterki, które trzeba było szybko naprawić. Kolejna miejscowość na mapie to oddalona o kilka kilometrów Tsana. Niestety pierwsze zabudowania podobnie jak wcześniej opustoszałe. Na szczęście ku naszej radości w oddali zobaczyliśmy powiewającą czyściutką flagę Gruzji i napis „guest house”. Kto by się w takiej głuszy tego spodziewał. Gospodarze chyba też, byli zaskoczeni, nagłym przybyciem takiej dużej grupy, o tak późnej porze. Oczywiście zaprosili nas do środka i ugościli kolacją. Nie był to jednak normalny dom. Dom z innego świata, z „końca świata”, albo jeszcze kawałek dalej.
Piętrowy dom, z ciemnego drewna, z fantazyjnie zdobionymi balustradami w kształt listków, na którego piętrze powiewała dumnie flaga Gruzji. Dom zamieszkiwało małżeństwo starszych ludzi ze staruszką matką jednego z nich. Wszystko naturalnie drewniane z na kamiennym fundamencie. Po tak trudnym dniu byliśmy tym faktem zarówno zaskoczeni, jak i zauroczeni. Coś co w Polsce jest pewnikiem w każdym domu, o czym się w ogóle nie myśli, tam, w tej maleńkiej gruzińskiej, wręcz zapomnianej osadzie jest techniką, która jeszcze jest nieosiągalna.
Dom na dalekiej gruzińskiej prowincji.
Domownicy ogrzewali się przy piecyku opalanym drewnem, tzw. kozie, zamiast lodówki mieli ziemiankę. Zamiast żarówek i latarek przestrzeń izb oświetlana była świeczkami i lampami naftowymi. Dla nich coś normalnego, dla nas archaiczne rozwiązania znane nam ze skansenów. Prysznic i toaleta znajdowały się nieopodal domu w wychodku. Na dachu prysznicowej budki znajdowały się zbiorniki z wodą prosto ze strumienia, które, jak się później okazało, wyśmienicie się sprawdzały. Kuchnia była centrum życia zamieszkujących tam ludzi. Do naszej dyspozycji były dwie izby, na parterze i na piętrze. Każdy z nas był wręcz zachwycony, tym, że mogliśmy spędzić tu noc. Na kolacje przyrządzona nam została zupa oraz ziemniaki podsmażane na patelni wraz z sadzonym jajkiem oraz przyprawami, swanecką solą. Pani domu zaparzyła również przepyszną czarną, intensywną herbatę.
Po załataniu dętek i koniecznych naprawach rowerów po kolei korzystaliśmy z prysznica. Następnie każdy zamyślony o miejscu, w którym czas wydawał się stanąć w miejscu ponad sto lat temu, a przynajmniej biec dużo wolniej niż biegnie rzeczywiście, położyliśmy się spać do bardzo głębokich łóżek.
Noc minęła szybko, ale spokojnie. Cisza otaczająca drewniany dom bez prądu w Tsanie działała kojąco i sprawiała, że byliśmy przekonani, że ludziom tu mieszkającym, bez prądu, udogodnień i wynalazków elektrycznych, z dala od miejskiego zgiełku i pędu życia codziennego żyje się po prostu lepiej. Bez stresu, bez gonitwy za każdym groszem i w kontakcie z pięknem przyrody. Widoki wszakże, odkąd leniwe promienie słońca zaczęły ogrzewać drewniany domek, były cudowne, zapierały dech w piersiach. Ludzie z domku w Tsanie byli raczej milczący, ale uśmiechnięci. Nie widać było, żeby cierpieli przez brak prądu, czy dobrodziejstw tzw. cywilizacji. Istotna dla nich była z pewnością wiara, której oznaki można było spotkać w każdym pokoju. W izbie głównej, z piecykiem, było najwięcej prawosławnych ikon, obrazków Świętych i świeczek ku ich czci, a także mały ołtarzyk w centrum pokoju. Piękny, drewniany domek z flagą gruzińską, a w tle smagane słońcem śnieżne szczyty kaukaskich gór. Domek bez prądu to coś, co będziemy zawsze wspominać myśląc o wyprawie Kaukaz.
Szymon Wiese
<<< zobacz też inne wpisy z wyprawy rowerowej na Kaukaz >>>
Wasze komentarze
Jeden komentarzAla N.
lis 13, 2015cześć, Ale zajeb…. przygoda, można się do Was przyłączyć?
Elżbieta
paź 16, 2016Witajcie. Zaczytuję się każdego dnia w waszych podróżach. Zdjęcia i opisy pod nimi wciągają mnie w piękną lekturę, a wyobraźnia działa z podwójną siłą. Chwilami czuję jakbym była z Wami. Czytając nasuwają mi się różne pytania: Jakie to muszą być rowery by pokonywały tak trudną trasę, ile przerzutek powinien mieć rower do takiej jazdy, czy uczestnicy tej wyprawy to przypadkowi ludzie, którzy zgłosili się do Was i czy mieli wcześniej do czynienia z takimi długimi trasami? My również mamy rowery. Ale obecnie tylko ja jeżdżę rowerem. Mam miejski rower firmy unibike. Sam w sobie rower jest dosyć ciężki, a gdy dołoży się do niego sakwy na tylne koło to już waga automatycznie idzie w górę. Jazda nim po gładkiej drodze to sama przyjemność, ale pod górę to już jest mocno odczuwalne. Przyglądając się waszym rowerom zauważyłam sakwy również na przednim kole. I zastanawiam się nie tylko jaki to musi być model roweru, ale również ile trzeba mieć sił by podjeżdżać pod strome wzniesienia na nierównej wprost kamienistej drodze. Myślę, że przed taką wyprawą trzeba dużo jeździć i mieć dobrą formę. To takie moje własne przemyślenia… Super wycieczka rowerowa!!! Biorę się za dalsze czytanie:)
bylismytam
paź 6, 2016Cześć.
Dzięki za miłe słowa. Rower – niespecjalny. Najważniejsze aby był wytrzymały i wygodny. Ilość przerzutek to jest mało istotne. Ważne też aby miał mało bajerów. Aby był łatwo naprawialny. Nie zalecamy aluminium, hydraulików i zbędnych amortyzatorów. Za to wytrzymałe obręcze i pony. Nasze rowery po załadowaniu ważyły około 50 kg. Sakwy z przodu bardzo ułatwiają wjazd pod górę, dociskają przód roweru, bo inaczej by sie podniósł.
Ludzie nie mogą być przypadkowi ale też nie są szczególni (dla mnie są oczywiście). Każdy musi uwielbiać rower i jeździć jak najczęściej ale nie zawodowo :). Co do siły to jak widziałaś niektóre z dziewczyn jadących w wyprawie nie były osiłkami i bardzo dobrze dawały sobie radę. Oczywiście wcześniej trenowały.
Najważniejsze – chcieć
pozdrawiam