Daleko od zgiełku miast i miasteczek rozciągają się wsie. Oddalone od siebie, odizolowane. Sprawiające wrażenie zapomnianych przez świat. Wsie jak z Reymontowskich książek. Gdzie czas biegnie wolno, a ludzie zdają się żyć spokojnie, ale nie dostatnie …
Droga prowadzi głównie w lesie, ale co chwilę poprzecinany polankami, dzięki czemu możemy tam się trochę rozgrzać. Z naszej prawej strony co chwilę wznosi się pionowa ściana po, której spływa woda. Dzięki temu jest dość przyjemnie a rosnąca tam bujna, zielona roślinność daje miły mikroklimat. Cały czas z naszej lewej strony płynie wartki i dość szeroki strumień, zmieniający się z czasem w rwącą rzekę – Tskhenistskali (ცხენისწყალი). Rzeka ta będzie nam towarzyszyć przez cały dzień. Podczas naszych postojów na łatanie dętek, obserwujemy jak całe stada jaszczurek wylegują się na zalanych słońcem skałach. Można powiedzieć, że na tej drodze wzmógł się ruch. Co mniej więcej godzinę mija nas ledwo sapiący, jadący pod górę Ułaz. Powoli z kamienia na kamień, jak by badał czy da radę jeszcze kawałek wjechać.
Zaczęły pojawiać się wzdłuż drogi, malutkie wioski, gdzie kilka domów ustawionych było wzdłuż drogi. A najważniejszym wydarzeniem wsi wydawało się być, przybycie „obcych” na rowerach.
Mimo, że tutaj dojazd jest znacznie lepszy niż do domu gdzie spaliśmy, to poziom, życia i rozwoju w tej wsi przypominał polską wieś z XVIII czy XIX wieku. Środkiem wsi biegnie błotnista droga, na środku której w kałuży bawią się razem świnki i dzieci. Staruszkowie siedzą na stołeczkach przed bramą. A co jakiś czas zza sztachet odgradzających drogę od podwórka wystaje jakaś ciekawska głowa.
Na końcu jednej ze wsi zobaczyliśmy coś co nas tak zszokowało, że musieliśmy się zatrzymać i przyjrzeć się, czy czasem nas oczy nie mylą.
Na podwórku na samym środku stał wielki pomnik Stalina. Skąd taki monument w tak odległym miejscu i po co go ktoś trzyma na podwórku? Jedynym w miarę rozsądnym wytłumaczeniem było, że to podwórko artysty, który wykonał pomnik na zamówienie. Mimo wielkiej niechęci Gruzinów do Związku Radzieckiego i komunizmu, bardzo szanują, więcej, wielbią Stalina, który urodził się w Gruzji.
Słońce piekło, tego dnia już bardzo mocno. Szybko zapomnieliśmy zimne i deszczowe dni jakie przywitały nas w górach. Tym razem wałczyliśmy z wszechobecnym upałem i spiekotą. Kremy z filtrami poszły w ruch. Droga znacznie lepsza, szeroka, wyrównana i jak na szutrową w miarę równa. Nawet co jakiś czas pojawia się kawałek asfaltu. Droga cały czas lekko opadała. Większa miejscowość na trasie według mapy to Lentekhi (ლენტეხი). Tam planowaliśmy zrobić zakupy i coś zjeść. Pierwsze wrażenie przy wjeździe do miasteczka bardzo dobre bo droga stała się w pełni asfaltowa, a w samym miasteczku nawet dwupasmowa (nieważnie, że nic tam nie jeździło). Niestety nic więcej prócz kilku małych sklepików i kilku osób chodzących bez celu nie było. Główną atrakcją był skwer miedzy dwoma pasami ruchu. Sklep był wystarczająco zaopatrzony jak na nasze potrzeby. Oczywiście towarem pierwszej potrzeby dla nas była woda. Dużo wody.
Pojechaliśmy w kierunku wskazanej nam restauracji. Restauracji według naszych standardów to bardzo mocno nadinterpretowane słowo. Co prawda jeść dawali i to smacznie, piwa też było można się napić, ale cały lokal sprawiał raczej wrażeni pijalni piwa w sklepie spożywczym z pustymi półkami. Jedna pani przyjmowała od nas zlecenia. Wszystkie obliczenia robiła na liczydle. Szło jej to bardzo długo. Na skrawkach pogiętego papieru skrupulatnie zapisywała ilość pierogów i piwa dla każdego. To liczenie tak jej dziwnie szło, że my już kończyliśmy jeść gdy ona jeszcze liczyła. Oczywiście nie miało na to wpływu korzystania z nowoczesnego urządzenia do liczenia – liczydła.
Zasłużony odpoczynek i wyżerka.
Liczydło – przyrząd do liczenia używany w sklepach w dawnych czasach.
Na szczęście Panie w kuchni były dużo bardziej rozgarnięte i jak na tak duże zamówienie nie musieliśmy specjalnie długo czekać.
Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy dalej. Mimo, że droga dalej biegła lekko z górki i po przyzwoitym asfalcie, ogarnęło nas pojedzeniowe lenistwo. Tutaj musimy wspomnieć o pewnym spotkaniu. Na jednym z naszych postojów, przewałęsał się do nas kundelek. Nazwaliśmy go Szarik 2. Naszą głupotą było nakarmienie go i głaskanie. Niestety psu się to spodobało i postanowił za nami pobiec. Rowery okazały się szybsze i zostawiliśmy biedaka w tyle, zapominając o nim. Rzeka Tskhenistskali obok nas zaczęła szybko poszerzać swoje koryto i z daleka zobaczyliśmy zaporę na brzegu której miał znajdować się monastyr św. Maksyma. Szybko go znaleźliśmy, ale nie zrobił na nas takiego wrażenia, jak opisywały go przewodniki. Raczej dość nowa zabudowa. Czas poszukać noclegu.
Tuż obok leżało Tsageri (ცაგერი). To dość typowe gruzińskie miasteczko z około dwoma tysiącami mieszkańców. Kilka uliczek, zadbanych i czystych, targowisko i dość sporo drobnych sklepów.
W zasadzie to pierwsze miejsce, które można w pełni nazwać miasteczkiem. Tak duża grupa turystów i to na rowerach, jeżdżąca w kółko od razu zwróciła na siebie uwagę i pocztą pantoflową, zaraz rozeszły się wieści, że szukamy noclegu. Jest popyt to i musi być podaż. Długo nie trwało jak zgarnęła nas do swojego domu pewna kobieta. Na płocie miała napisane Hotel. Ale był to raczej dom gościnny. Nie umniejszając mu, były tam wszelkie luksusy. Duże i obszerne pokoje, z ciepłą wodą i klimatyzacją. A nawet pralka, co bardzo chętnie wykorzystaliśmy. Szybko rozdzieliliśmy zadania. Aga pranie, Michał i Piotr serwis, Szymon mycie rowerów, a Maciej i Krzysiek zakupy.
Wszyscy złożyli zamówienie i poszliśmy po zakupy. Jednym z naszych celów były arbuzy, które widzieliśmy jadąc ulicami. Mimo, że było już dość późno, około dwudziestej, sklepy były pootwierane a na ryneczku stali sprzedawcy – brakowało tylko kupujących. Duży samochód z arbuzami od razu rzucił nam się w oczy. Sprzedawcy nie było więc wybraliśmy dwa dorodne arbuzy i położyliśmy je na wadze. Po chwili samochód się zatrząsł i ze środka wygrzebał się sprzedawca. Wielki, gruby facet o bardzo miłym wyrazie twarzy. Jak się zaraz okazało jego charakter był jeszcze milszy niż jego powierzchowność.
Zakupy w Gruzji to skomplikowana procedura.
Pan łamanym językiem gruzińsko-rosyjsko-ręcznym poinformowała nas, że chętnie sprzeda nam arbuzy, ale najpierw powinniśmy za tą transakcję wypić. Cóż innego jak nie Czankczuri – lokalną odmianę Czaczy, jak wyraźnie podkreślał nasz gospodarz. Trochę nas zaskoczył. Nasza ciekawość od razu kazała nam się zgodzić. W szoferce na siedzeniu leżała plastikowa duża butelka. Po otwarciu korka od razu było czuć moc procentów. Plastikowy kubeczek posłużył nam jako szklanica. Oczywiście nie ma picia bez zagrychy. Zaraz znalazł się serek i to co było pod ręką czyli arbuzy. Jak zwykle toast trwał dość długo. Mały łyczek strasznie wykręcił nam twarze, na szczęście słodki, wodnisty arbuz trochę ugasił palenie. Nasz sprzedawca, chyba Gregori – tutaj wszyscy tak mają na imię – wypił dwa razy więcej niż my we dwóch i to na raz i nawet się nie skrzywił. Bardzo spodobało mu się to, że ma towarzyszy do picia i zaraz zaproponował kolejną kolejkę. Tym razem do toastu też się dołączyliśmy i wznieśliśmy toast za Gruzję i Gruzinów. W tym czasie pojawił sie kupiec na arbuzy. Sprzedawca i klient coś sobie wyjaśnili i za chwilę przy piciu była kolejna osoba. Towarzystwo się rozkręcało, a my mieliśmy świadomość, że musimy zrobić jeszcze zakupy dla całej grupy. Po trzeciej kolejce, udało nam się wykręcić obiecując, że wrócimy. Na koniec dostaliśmy z tej samej cenie zamiast dwóch cztery arbuzy. Jeszcze tylko zakupy w sklepie, z długiej listy zaopatrzeniowej i tak obładowani wróciliśmy chwaląc się grupie jakie miłe zakupy nas spotkały.
<<< zobacz też inne wpisy z wyprawy rowerowej na Kaukaz >>>