Ekwador przeciętnemu turyście, kojarzy się z dwoma miejscami. Równikiem i Wyspami Galapagos.
Tak jak odwiedzenie równika jest dość proste i stosunkowo tanie (gdy się jest już w Ekwadorze – czytaj w naszym wpisie „Gdzie jest ten środek świata?„), tak wyprawa na Galapagos należy do tych bardzo ekskluzywnych miejsc, do których docierają tylko bogaci. Tak, należy podkreślić – bogaci.
Sama wycieczka do Ekwadoru nie należy do najtańszych, a dodatkowa wyprawa na wyspy oddalone o około dwa tysiące kilometrów od kontynentu to koszt dodatkowo około 4-5 tysięcy złotych na osobę. W tym sam lot około 600$, opłata lotniskowa za wylot na wyspy 100$, przejazd z lotniska na sąsiednią wyspę 20$, wycieczki po wyspach, bo samemu nie bardzo można, nocleg w nielicznych hotelach, jedzenie. Dla naszej trójki – nie wykonalne.
Na szczęście okazuje się, że ta wyjątkowość równikowych wysp nie skupiła się tylko na Galapagos. Dookoła i to znacznie bliżej kontynentu są inne wyspy które, zostały równie bogato obdarowane przez przyrodę. Na dodatek dotychczas były słabo eksplorowane przez turystów. Są one oczywiście dużo mniej znane i mniej popularne, a co za tym idzie – dużo, dużo tańsze.
Taką wyspą jest Isla de la Plata, która obecnie jest częścią Parku Narodowego Machalilla (pisaliśmy o nim „Rajska plaża na wyłączność„). Najłatwiej dostać się na nią z Puerto López. Wiąże się to z wykupieniem wycieczki, gdyż do parku wstęp mają tylko grupy pod okiem przewodnika. Koszt takiej wycieczki to około 40$ (my za 3 osoby utargowaliśmy 100$).
Isla de la Plata często nazywa jest Galapagos dla ubogich. Jak się później okazało nazwa ta jest mocno niesprawiedliwa. Będąc tam nie czuliśmy się ubodzy, raczej nie wyciśnięci finansowo. Rejs na wyspę trwa około godziny i ta godzina wcale nie musi być zmarnowana. Jednak przytrzymam Was trochę w ciekawości i o tym co wydarzyło się w trasie na wyspę i z wyspy opowiem na koniec.
Wyspa piętrzy się ponad taflę szmaragdowej wody dość stromymi ścianami i jest widoczna na horyzoncie już z bardzo daleka. Łodzie przybijają do niewielkiego pomostu obok jedynego budynku na wyspie, skąd można wyruszyć na kilak szlaków. Na szczęście grupy są małe (dziennie mogą wpłynąć tylko dwie łodzie po około 15 osób) i podzielone w zależności od wyboru trasy. Z daleka już było widać liczne ptaki gniazdujące na stromych zboczach. Jednak najciekawsze, to na co wszyscy czekaliśmy to spacer wśród niczego nie bojących się ptaków – jak na Galapagos. Szybko je zobaczyliśmy. Głuptaki niebieskonogie jak sama nazwa wskazuje z śmiesznie niebieskimi nogami, niczym nie skrępowane blokowały nam ścieżkę, wcale się nami nie przejmując. Ptaki zawsze stały parami, zajmując się tylko sobą na wzajem. Jedynie gdy podeszło się do nich zbyt blisko (a zbyt blisko to było na kilka centymetrów) od niechcenia kierowały na nas głowę jak by chciały spytać „a ty tu czego chcesz, to mój kawałek ziemi”
Dopiero na szczycie można było obserwować w całej okazałości obfitość ptaków na wyspie. Widok niczym z „Jurasik Park” rozciągał się po horyzont i wpadał do oceanu, gdzie w oddali co jakiś czas można było zobaczyć wielki biały plusk wyskakujących z wody zwierząt. Nad naszymi głowami i pobliską równiną krążyły wielkie głuptaki, fregaty, mewy i dziesiątki innych ptaków, których na co dzień nie mamy okazji oglądać. Tuż obok nas, na gałęziach drzew i krzaków rozwieszone były liczne gniazda fregat wielkich. Samce dumnie nadmuchiwały swoje karmazynowe gardła, które wyglądały jak wielkie czerwone balony.
Niestety nie zobaczyliśmy tu, tak jak na Galapagos wielkich żółwi, czy stada lwów morskich, jednak pozostałe zwierzaki wynagrodziły nam ten brak. Wróciliśmy na łódź po sprzęt do snurkowania. Jak nas wcześniej poinformowano zaśmiecanie wyspy i okolic jest surowo zabronione, jakie było nasze zdziwienie gdy jeden ze strażników zaczął wrzucać skórki po arbuzie do wody. Szybko okazało się czemu. W ten sposób zwabił do nas wieki żółwie morskie. Nagle koło nas pojawiło się kilka, a może kilkanaście wielkich syczących głów żółwi. Rzuciły się z apetytem na przekąskę, a my mięliśmy chwilę aby zrobić im zdjęcia. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tak wielkich żółwi, a tym bardziej na wolności. Tak jak nagle się pokazały tak szybko zniknęły w głębinie.
Czas wracać na ląd. Jak się zaraz okazało, najlepsze było dopiero przed nami. Gdy łódź oddalała się od wyspy, a nam towarzyszyły już tylko najbardziej wytrwałe głuptaki, łódź kołysała się na coraz wyższej fali. Nagle obok nas zupełnie bezszelestnie wyłoniła się wielka, niekształtna płetwa wieloryba. Konkretnie płetwala błękitnego. Największego żyjącego zwierzęcia na świecie. Silnik ucichł, a my staliśmy bezruchu i zauroczeniu. Wypatrywaliśmy czy może pokaże się ponownie. Pokazał, i nie tylko ponownie ale i wielo, wielo krotnie i nie jeden, a chwilami trzy wielkie jak wyspa postacie. Zawsze cicho, nagle i w niespodziewanym miejscu. Jedyną oznaką zbliżającego się zwierzęcia była wysoka fontanna wody wydmuchiwana z nozdrza umieszczonego na górze. Niestety nie mieliśmy okazji zobaczyć ich w całości, jednak nawet część to płetwy, to grzbiet innym razem wielki, potężny ogon robiły piorunujące wrażenie. Gdy taka masa pojawiała się w pobliżu i była większa od łodzi, czuliśmy się jak taka łupinka rzucana na morzu niczym łódź Pan Maluśkiewicza.
Nie da się opisać tego widoku. Na pewno wrażenia do końca życia. Z tego co wiem to wyprawa na Galapagos nie oferuje atrakcji w postaci wielorybów. Nie wiem też, czy te zwierzęta są tam zawsze czy tylko my mieliśmy takie szczęście je spotkać. Jeśli tak to nie mogło nam się wtedy już nic lepszego przydarzyć.
Jeśli zastanawiacie się jeszcze czy odwiedzić Isla de la Plata będąc w Ekwadorze, ja z pewnością powiem – tak. Isla de la Plata, to nie Galapagos dla ubogich, to atrakcja dla kreatywnych.
P.S.
Ze względu na kradzież naszego aparatu, wszystkie zdjęcia z tego wyjazdu wykonane są telefonem lub małym aparatem kompaktowym.