Ruszając w drogę, nigdy nie mogliśmy być pewni co nas po drodze spotka. tak było i tym razem. Gdy zabłądziliśmy w kanionie Okatse i wydawało nam się, że zmarnowaliśmy dzień, okazało się, że los miał dla nas inne plany …
Kanion Okatse to jedno z najpiękniejszych mało znanych miejsc w Gruzji.
Widok na rzekę w kanionie Okatse.
Trudno w internecie znaleźć jakieś konkretne informacje gdzie jest wejście do kanionu, jak tam się dostać. My na podstawie zebranych informacji mieliśmy dwie opcje. Pierwsza w przypadku większej ilości czasu zakładała, że objedziemy kanion przez miejscowość Bancheuti do miejsca gdzie najprawdopodobniej jest wejście. Ten plan zakładał jednak jazdę po górzystym terenie na odległość ponad dwudziestu kilometrów od naszej zakładanej trasy. Drugi wariant zakładał, że przejedziemy na drugą stronę rzeki Tskhenistskali i polnymi drogami, widocznymi na niektórych mapach dotrzemy do kanionu od jego dolnej części. Trasa ta liczyła zaledwie pięć kilometrów. Właśnie ze względu na kilometry i notoryczny brak czasu wybraliśmy wersję drugą. W malowniczym miejscu pomiędzy dwoma pasmami obrośniętych lasami gór, gdzie szosa ostro skręcała i prawie wpadała do rzeki, odbiliśmy w prawo i przez stary betonowy most przejechaliśmy na drugą stronę rzeki. Po kamienistej, stromej drodze w kurzu zaczęliśmy wspinać się pod górę. Zza każdego zakrętu wypatrywaliśmy gdzie kończy się podjazd. Nie byliśmy nastawieni tego dnia na wspinaczkę. Niestety droga wiła się nadal w górę. Piękne widoki schodziły na drugi plan.
Po ponad półgodzinnej wspinaczce, pokonaliśmy zaledwie kilometr, za to 125 m w pionie. Ku naszemu zdziwieniu trafiliśmy tu na wioskę Ghvedi.
Kanion Okatse to jeden z najpiękniejszych kanionów w Gruzji.
Kilka domów z drewnianymi płotami, sady i ule. A na środku jak by na szczycie góry szkoła i ruiny jakieś historycznej wieży. Tu droga się kończy. Byliśmy zaskoczeni, bo co prawda jakieś domy były na mapie, ale nie miało być tak stromo, a droga miała biec dalej wzdłuż rzeki. Czas na zasięgniecie języka u mieszkańców, którzy nas bacznie obserwowali, a niektórzy szczególnie ci młodsi chętnie i z zaciekawieniem za nami podążali. Oczywiście tutaj rowery już prowadziliśmy, bo na tak stromym wzniesieniu nie dało się jechać. Samochody tam raczej nie wjeżdżają, bo nie ma ich śladów, ani śladu samych samochodów. Okazało się, że „droga” którą planowaliśmy jechać jest niżej i nie potrzebnie wdrapywaliśmy się do wioski. Trójka młodych chłopaków, postanowiła pokazać nam drogę. Wąskimi ścieżkami między zagrodami zeszliśmy po jeszcze stromszym zboczu. Nasza Aventura (nawigacja TwoNav) miejscami pokazywała kąt 22%. Tak dwadzieścia dwa, wcześniej powiedział bym, że to nie możliwe, ale tyle mogło być. Ledwo byliśmy w stanie utrzymać rowery, które ciężkie wyrywały nam się z rąk i próbowały pędzić w dół. Gdy doszliśmy do rzeki, z góry było widać naszą dalszą drogę. Niestety było też widać drogę, którą szliśmy pod górkę. Czyli cały wysiłek na marne. Niestety to bardzo obniżyło nam morale. Na dodatek, nasi przewodnicy mimo, że nie znali angielskiego, a i rosyjski był dla nich obcy i nie bardzo mogliśmy się z nimi dogadać, z ich miny wywnioskowaliśmy, że są bardzo zdziwieni gdzie my z naszymi obładowanym rowerami chcemy iść. Wskazali nam kierunek na Okatse i mijając ryczącego osła poszliśmy na zachód, kierowani jedynie kompasem i zdjęciem z Google maps. Nawet nawigacja, która była ustawiona na opcje terenową sugerowała aby wybrać inną drogę. Może nasz upór w kontynuowaniu tej trasy to presja i nacisk Macieja, który wytyczył ten odcinek. Widoki wspaniałe. Z lewej w dole wije się szeroka i wartka rzeka. Z prawej nad nami wysokie prawie pionowe kilkusetmetrowe zbocze. U jego szczytu zaobserwowaliśmy dwa orły przednie wylatujące z gniazda i krążące nad kanionem.
Z czasem na słońcu te orły bardziej nam przypominały sępy krążące nad przyszła ofiarą. Droga prawie nie nadawała się do jazdy. Co chwilę była całkowicie zarośnięta, wysoką trawą, a nawet krzakami. Mimo, że już nie wspinała się tak ostro w górę, delikatnie mówiąc nie była przyjemna. Cała grupa szła wolno, a słońce które niczym nie było tu osłonięte piekło niemiłosiernie. Rozciągnęliśmy się na dość dużej odległości, dawało to nam komfort narzekania pod nosem i braku konieczności wzajemnego rozmawiania. Atmosfera była napięta, każdy miał dość. Czuliśmy, że jak tak dalej pójdzie coś wybuchnie i będzie awantura. Człowiek w stresie i przy piekielnym wysiłku jest bardzo podatny na wszelkiego rodzaju zaczepki. Pięknego kanionu jak nie było, tak nie ma. Przez kolejne prawie trzy godziny przeszliśmy zaledwie trzy może cztery kilometry. W końcu nawigacja pokazała miejsce wejścia, a w zasadzie wyjścia z doliny, które według naszych ustaleń miało być naszym celem. Rzeczywiście rozciągał się tu wspaniały widok na zakole rzeki i wylot kanionu, z którego po wielkich głazach spływała woda.
Czekał nas tu duży problem logistyczny. Ponieważ droga była już bardzo dawno nie używana, nawet jak na warunki gruzińskie, nie było jak bezpiecznie przedostać się na drugą stronę rzeki. Kiedyś był tu prowizoryczny most, który obecnie wyglądał jak na filmach z Indiana Jones.
Z jednej strony urwiska na drugą przerzucone dwie stalowe szyny a na nich poukładane luźno belki. Belki to dużo powiedziane, spróchniałe i omszałe grubsze gałęzie na dodatek bardzo nie równe i z olbrzymimi przerwami. Już pierwszy krok na tej konstrukcji, dał nam znać, że będzie to przejście z dużymi wrażeniami. A prześwity w moście pod nogami i brak jakiejkolwiek barierki bardziej przerażał niż zachęcał do dalszej wędrówki. „Most” wisiał co najmniej kilkanaście metrów nad rzeką z wystającymi olbrzymimi kamieniami. Dziewczyny od razu powiedziały, że nie idą. Przodem poszedł Maciej, który wraz z Piotrem postanowili sfilmować to cudo inżynierii. Krok po kroku, po woli, przenosząc rower z jednaj belki na drugą przeszli przez most i nawet nie spadli. Jeszcze tylko Michał podążył ich śladem. Reszta postanowiła przedostać się na drugą stronę w bród. Nie było to wcale łatwe, bo woda zimna, rwąca i dość głęboka. Rozpakowali bagaże i po kolei zaczęli przenosić wszystko na drugą stronę. Kamieniste dno nie ułatwiało przeprawy, a nurt wody zmuszał do wydatku, dużej ilości sił aby się nie przewrócić. Najtrudniej było z rowerami, które głęboko zanurzyły się w wodzie. Aby ich nie uszkodzić trzeba było unieść je nad wodę i podawać sobie z rak do rąk nad głowami.
Gdy już kończyliśmy naszą przeprawę, która trochę nas wybiła z tego złego nastroju i wprowadziła jakieś ożywienie, drogą którą, dopiero teraz zauważyliśmy, wzdłuż rzeki podjechały dwa samochody, stare zdezelowane, jasne Łady. Zatrzymały się kilkadziesiąt metrów od nas. Ze środka wyszło kilku mężczyzn w różnym wieku. Wyglądających dość „surowo”. Zaczęli się nam przyglądać i głośno komentować. Oczywiście po gruzińska. Po chwili podjechał jeszcze trzeci samochód Łada Niva z kolejna grupką, w której tym razem były dwie kobiety w średnim wieku. Trochę zwątpiliśmy i zastanawialiśmy się co oni tu robią i jakie mają zamiary. Ich miny były coraz bardziej zdziwione, jak by chcieli powiedzieć – co Wy tu robicie z tymi rowerami. Postanowiliśmy nie okazywać, większego zainteresowania i dalej nosiliśmy bagaże i rowery, które jedna grupa podawała z wody, druga odbierała na lądzie. Dwóch młodszych i bardziej zaradnych Gruzinów, spytało czy mogą nam pomóc. Z reguły w takich sytuacjach najlepiej nie oddawać sprzętu obcym. Byli jednak trochę nachalni i nie czekali na pozwolenie, ale jednocześnie mili. W między czasie jeden z starszych Gruzinów, zaczął coś mówić do Macieja i Piotra, którzy stali najbliżej samochodów i układali bagaże przy wielkim płaskim kamieniu. Niestety nie bardzo rozumieliśmy o co chodzi, gdy Gruzini wskazywali w kierunku naszych bagaży. Dopiero gdy przeszliśmy na język rosyjsko-migowy okazało się, że im chodzi o ten wielki kamień. Zorientowali się oni, że nie bardzo rozumiemy tą sytuację i zaraz nam wszystko wyjaśnili, zapraszając nas oczywiście na nic innego jak gruzińskie święto.
U Gruzinów zawsze i wszędzie jest miejsce i okazja na imprezę.
Okazjo się, że dzisiaj jest 28 sierpnia, a w Gruzji jest to dzień jednego z najważniejszych świąt – Mariamoba.
Jest to odpowiednik polskiego święta Najświętszej Maryi Panny obchodzonego 15 sierpnia, w odmianie gruzińskiej. Jak to bywa ze świętami kościelnymi z licznymi domieszkami obrzędów lokalnych (tzw. pogańskich). Oprócz wizyty w kościele (cerkwi), najczęściej dzień ten jest obchodzony w gronie rodzinnym, przy suprze – gruzińskiej uczcie. Głównym momentem uroczystości jest złożenie ofiary ze zwierzęcia – barana. Ofiara jest zabijana przez chewisberi (głowę biesiady), który używa do tego rytualnego chandżali (ros. kindżałem). Na co dzień Gruzini raczej nie jędza baraniny.
Mariamoba, barani łeb na kamieniu.
Taką suprę właśnie planowali sobie urządzić Gruzini, którzy tu przyjechali, a wielki płaski kamień który zajęliśmy, był planowany jako ich stół biesiadny. W końcu jak już wszystko sobie wyjaśniliśmy zostaliśmy zaproszeni do uczty. Oczywiście w kulturze gruzińskiej największym zaszczytem jest zaproszenie gości, a największą obrazą odmowa w uczestnictwie. Nie mieliśmy więc wyjścia, ale i szczerze mówiąc bardzo byliśmy z tego powodu zadowoleni. Oczywiście nasi gospodarze nie zabijali już baran, tylko przywieźli go upieczonego. Wielkie kawły baraniego mięsa leżały w misie. Od razu w oczy rzuciły nam się nie spotykane na naszych stołach części mięsa, jak łeb czy oczy. Poza tym na kamiennym stole znalazły się szaszłyki, sery, chaczapuri, dużo owoców i warzyw. Wszystko oczywiście obficie popijane młodym gruzińskim winem, w rytm wznoszonych toastów, między innymi na naszą cześć. Czegoż mogliśmy chcieć więcej.
Tak jak mięso dla nas było dość niezjadliwe – tłuste, z resztkami skóry. Tak owoce i placki jak najbardziej pyszne. Tylko Michał skusił się „dobrowolnie” i zajadał się zaoferowanym mięsem. Do tego stopnia, że nie omieszkał spróbować baraniego oka, czym zasłużył sobie na szacunek, zaskoczonych Gruzinów. Impreza nie była przygotowana na tak wielką grupę i jedzenie się dość szybko skończyło, o dziwo wino nie. Musieliśmy jechać dalej. Pożegnaliśmy się z nowymi przyjaciółmi i ruszyliśmy dalej.
Cała impreza trochę, nas rozkojarzyła i przez nieuwagę przejechaliśmy nasz skręt. Pokręciliśmy się trochę po pobliskiej miejscowości Khedi, aż w końcu dotarliśmy na most nad rzeką. Wiszący most linowy zaczynał się na polu, gdzie w zasadzie trudno było znaleźć jakiekolwiek ślady drogi, a kończył na polnej drodze po drugiej stronie rzeki. Gdzie stała wielka tablica drogowa wskazująca kierunki najbliższych miast. Niby nic gdyby nie to, że tablica była jak na autostradzie a my staliśmy na polnej drodze. Przejście po tym moście było dość ciekawym doświadczeniem. Jednak za chwilę przekonaliśmy się, że ten most naprawdę może przynieść wiele emocji. Wiszący most linowy, przystosowany do ruchu pieszego, ewentualnie rowerowego. Rozpięty na dwóch napiętych linach stalowych, nigdy nie był przewidziany do tego aby po nim jeździły nawet najmniejsze samochody. Jednak pomysłowość Gruzinów nie zna granic. Kierowca busa postanowił skrócić sobie drogę i przejechać mostem. Ledwo wdrapał się na podporę mostu, hacząc podwoziem o betonowy próg. Aby zmieścić się na moście kierowca musiał zamknąć lusterka, a i tak po bokach zostało mu zaledwie kilka centymetrów. Drewniane deski pod kołami uginały się i trzeszczały. Liny napięły się a cały most ugiął sporo ponad metr. Odsunęliśmy się od lin, bo nie byliśmy pewni, tego co się za chwilę stanie. Samochód jednak powoli i ostrożnie przejechał cały długi most.
<<< zobacz też inne wpisy z wyprawy rowerowej na Kaukaz >>>