Oryginalna relacja z naszego pierwszego poważnego spływu. Było to jak się przekonacie bardzo dawno temu. Zupełnie inne realia, inne możliwości, a przyjemność taka sama.
uczestnicy: Maciej, Andrzej, Krzysztof <<< mapa spływu >>>
Dzień 1 – 26 czerwca Mikołajki – Stare Sady
Na początku roku 1994 moi dwaj przyjaciele Andrzej (zwany Termosem) oraz Krzysztof (Batman) zaproponowali mi zorganizowanie spływu kajakowego na Mazurach. Pociągiem przez Olsztyn i po przesiadce tam na inny pociąg około godziny jedenastej dojechaliśmy do Mikołajek. Już z pociągu widzieliśmy jezioro Tały którym mieliśmy wkrótce płynąć. Stacja kolejowa leży kilka kilometrów od centrum musieliśmy więc dojść tam na piechotę z całym sprzętem a dźwigaliśmy oprócz plecaków jeszcze namiot i butle gazową wraz z kuchenką. Szukaliśmy ulicy Okrężnej gdzie miała znajdować się wypożyczalnia. Nie mogliśmy jej znaleźć, ale na moście w mieście zobaczyliśmy kilka leżących przy przystani kajaków. Poszliśmy tam okazało się, że to jest właśnie poszukiwane przez nas miejsce. Mieliśmy szczęście zostały akurat tylko trzy kajaki które zaraz wzięliśmy i zaczęliśmy przygotowywać się do drogi, mogliśmy tam pożyczyć jeszcze łodzie ”kanoe”, lecz nas nie interesowały. Poszliśmy jeszcze na chwile do miasta, przebraliśmy się i zwodowaliśmy sprzęt. Musieliśmy wyregulować stery i przyzwyczaić się do nich, gdyż nikt z nas nigdy nie pływał ze sterem. Początkowo ster traktowaliśmy jako zło konieczne, ale po kilku dniach przekonaliśmy się, że na warunki tych jezior jest to niezbędne. Po południu niepewnie ruszyliśmy przygodzie naprzód. Powoli długim jeziorem Tałty płynęliśmy przyzwyczajając się do poruszania na wodzie i cały czas układając niewygodny bagaż.
Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się, trzeba było poprzekładać trochę bagaże w kajakach i coś zjeść gdyż nadeszła pora obiadowa. Cały bagaż wieźliśmy w kajakach. Leżał on z przodu kajaka, tam gdzie powinna siedzieć druga osoba, mieliśmy kajaki dwu osobowe a płynęliśmy pojedynczo. U Andrzeja, w kajaku leżał oprócz plecaka jeszcze namiot i łańcuchy do zabezpieczenia na noc kajaków. Batman wiózł stelaż i drugą część namiotu, a ja butle gazową z kuchenką i garnek – czyli kuchnie. Byliśmy jeszcze wyposażeni w dwa aparaty fotograficzne, lornetkę, kilka map tego rejonu, dobre chęci i w nadzieje spędzenia dobrych wakacji.
Jezioro Tałty ma długość 35 kilometrów my płynęliśmy jego południową częścią. Jest to najgłębsze jezioro na Mazurach i jego rekord wynosi – 51 metrów, nie jest to rewelacja. Jego brzegi są dosyć wysokie i z tego względu trudno dostępne z wody. Za dwoma zakrętami zaczęliśmy rozglądać się za naszym noclegiem. Minęliśmy na drugim brzegu starą założoną w 1512 r. wieś Tałty, od którego jezioro wzięło swoją nazwę. Stoi tam ciekawy, rzadko spotykany wiatrak holenderski z XIX w. W miejscowości Stare Sady według mapy miało być pole namiotowe, na którym planowaliśmy się zatrzymać. Popłynęliśmy w tym kierunku i po chwili zauważyliśmy przystań dla jachtów. Dopłynęliśmy do brzegu i spytaliśmy się znajdujących się tam ludzi gdzie jest pole namiotowe – nie wyglądali na takich co zatrzymują się na polu namiotowym. Niestety nikt nie mógł nam odpowiedzieć, jedni nie widzieli go w pobliżu, drudzy wogule nie umieli po polsku. Popłynęliśmy dalej i za kępą trzcin natrafiliśmy na łagodne zejście do wody i stojący tam namiot. Weszliśmy na brzeg i okazało się, że to tutaj. Zaczęliśmy rozstawiać namiot i przyszedł do nas właściciel pola i przystani w której pytaliśmy się o drogę. Przywitał się z nami i poprosił abyśmy po rozstawieniu namiotu i odpoczynku przyszli się zapisać. Chcieliśmy zrobić to od razu, lecz kazał nam się spokojnie rozpakować, odpocząć i dopiero wtedy przyjść. Zrobiliśmy tak, właściciel był bardzo miły dał nam informatory o najbliższej okolicy i opowiedział trochę o swojej przystani. Okazało się, że zjeżdża się tu elita mazurskich żeglarzy, co było widać po stojących na przystani żaglówkach. Mieliśmy do dyspozycji ubikację, łazienkę z ciepłą wodą, sklep i możliwość doprowadzenia prądu. Namiot rozstawiliśmy blisko wody, a kajaki przyczepiliśmy łańcuchem do stalowego pręta od płotu. Przeszliśmy się jeszcze wzdłuż wsi ciągnącej się równolegle do brzegu na pewnym wzniesieniu. Próbowaliśmy stąd przez lornetkę spenetrować przeciwległy brzeg, w szczególności staraliśmy się wypatrzeć wejścia do kanału którym mieliśmy na drugi dzień płynąć. Jezioro było szerokie i nawet przez lornetkę, było widać jedynie zamazane kontury linii brzegowej. Coś zauważyliśmy, ale nie byliśmy pewni czy to szukane przez nas wejście. Po powrocie do namiotu, gdy robiło się już szaro rozpaliliśmy ognisko, przy którym siedzieliśmy jeszcze długo.
Dzień 2 – 27 czerwca Stare Sady – Rydzewo
Na drugi dzień wstaliśmy około ósmej. Obudził nas budzik, który wzięliśmy specjalnie aby wcześnie wstawać. Zjedliśmy śniadanie i po złożeniu namiotu spakowaliśmy się. Zaczynał się nasz pierwszy prawdziwy dzień na spływie. Przepłynęliśmy na drugą stronę jeziora, co wydawało by się prostą sprawą, lecz jest to potężne jezioro i płynie się nim długo.
Na tak dużym jeziorze nawet w bezwietrzny dzień powstaje fala, która przeszkadza płynąć takim małym łodziom jak nasze kajaki. Już z połowy jeziora widzieliśmy znaki informujące o wejściu do kanału Tełtańskiego. Jak się okazało było to miejsce zauważone przez nas dzień wcześniej. U jego wejścia stało już kilka jachtów przygotowujących się do wpłynięcia do kanału lub wypłynięcia na jezioro. Żaglówki jeśli chcą wpłynąć do kanału muszą położyć tutaj maszt, gdyż na kanale jest zakaz pływania pod żaglami, o czym informują duże, dobrze usytuowane tablice informacyjne ze znakami. Dalej trzeba płynąć na silniku, albo ciągnąć kajak na piechotę co jest częstym widokiem. Można ewentualnie podłączyć się do innej jednostki silnikowej. Pływa tu nieraz specjalny holownik ciągnący przez kanały jachty nie mające silnika. Przepłynięcie kajakiem jest najlepszym i najszybszym sposobem pokonania kanałów. Kajaki mają tą zaletę, że są małe, zwrotne i wszędzie wpłyną. Nie trzeba stać w korku – tak w korku prawie jak na ulicy, tyle tu pływa łodzi. Jest to jedyne miejsce gdzie kajaki płyną szybciej niż wszelkimi innymi żaglówkami czy łodziami. Płynie się tam bardzo przyjemnie, nie ma najdrobniejszej fali, drzewa rosnące na brzegach zasłaniają słońce i stwarzają cień, dający dobra ulgę w upał. Kanał i jego najbliższe okolice zdecydowanie odbija się i kontrastuje z okolicą. Dookoła jasne, nagrzane, prawie wrzące, suche pola porośnięte zżółkłą, zeschłą trawą z kilkoma małymi drzewkami.
Kanał zacieniony przez rosnące wzdłuż niego duże, masywne drzewa, dające chłód i przyjemną wilgoć od wody oraz zielona, soczysta trawa porastająca z obydwóch stron ciemno błękitny pas wody na tle jednolitego jasnego nieba. Nieba na którym nie dało się wypatrzeć nawet najmniejszej chmurki czy chociaż obłoczka dającego ulgę w skwarze. Bardzo nam się to przydało, bo w okresie jak pływaliśmy panowały wysokie temperatury, dochodzące do czterdziestu stopni w cieniu. Warunki porównywalne z wspinaczką górską w Tatrach. Kanał Tałteński wraz kilkoma następnymi łączy jeziora południowych Mazur z północnymi, jego długość wynosi 1600 metrów. Po obu stronach kanału ciągnie się niski ledwo wystający murek ograniczający kanał z obydwóch stron. Nie wolno przy nim cumować ani się zatrzymywać. Nie radzę również nikomu próbować tam wysiadać z kajaka. Jest to trudne i niebezpieczne. Za murkiem rośnie zielona trawa, lekko pod górę pod konary dużych, rozłożystych drzew liściastych. Za kanałem Tełtańskim wypłynęliśmy na spokojne wody jeziora Tałtowisko porośniętego z wszystkich stron lasami i z brzegiem od południowego wschodu podmokłym. Na drugą stronę jeziora, gdzie było widać już wejście do kolejnego kanału, było około półtora kilometra, gdy jego długość wynosi ponad cztery i pół kilometra. Następny kanał nosił nazwę Grunwaldzkiego, a zaraz zanim maleńkie, gęsto porośnięte trzciną i szuwarami jezioro Kotek.
W trzcinach zauważyliśmy brodzącą czaplę siwą (Ardea Cinerea). Dalej zaraz za zakrętem między trzcinami wypłynęliśmy na kanał Mioduński. W tym miejscu mają kłopoty przepłynąć większe jednostki bo jest dosyć wąski i płytki. Zatrzymaliśmy się u wejścia do kanału i rozprostowaliśmy nogi. Przepływała obok nas rodzinka kaczek krzyżówek (Anas Platyrhynchos). Dumna mama prowadziła czwórkę młodych kaczątek, a na końcu poganiał je ojciec kaczor, z zieloną głową, białą obręczą na szyi i błyszczącym niebieskawym lusterkiem na skrzydle. Przepłynęły obok nie zwracając na nas większej uwagi, głównie dlatego, że staliśmy spokojnie i nie drażniliśmy ich. Stała tam też wieża obserwacyjna do sprawdzania sytuacji na kanałach, a w sezonie jest tu ruch jak na najruchliwszych ulicach w miastach, z licznymi korkami. Wieża była zamknięta lecz mimo to musiałem prześlizgnąć się do góry, mogłem tam za to obserwować ładne widoki okolicy. Zszedłem dość szybko bo wieża nie wyglądała na zbyt pewną i wytrzymałą. Za tym kanałem wpływało się na kolejne jezioro Szymon ciągnące się na naszym szlaku przez tysiąc siedemset metrów. Jest to ostatnie jezioro stanowiące ogniwo w całym systemie żeglownym Wielkich Jezior Mazurskich. Za nim już ostatni kanał Szymoński o długości 2,36 kilometra wybudowany w latach 1765-72. Kanał płynął prosto, prawie jak od linijki tylko w jednym miejscu załamywał się ostro w prawo. Zobaczyliśmy rozległe jezioro Szymonieckie. Było już południe więc ruch na wodzie wzmógł się, u wejścia czekało już dużo jachtów. Na brzegach stało wielu miejscowych mazurów oferujących wodniakom wszelkie artykuły spożywcze, nadrabiając brak sklepów w pobliżu wody i złą sytuację gospodarczą tego czysto turystycznego regionu. Z prawej strony było widać niewielką miejscowość Szymonka, w zasadzie z za trzcin wystawała tylko wieża kościoła. Postanowiliśmy się tam zatrzymać. Nie było to takie proste, gdyż brzegi porastała gruba warstwa trzcin. Znaleźliśmy w końcu niewielki, chwiejący się pomost dla wędkarzy. Najpierw Batman z Andrzejem wyszli poszukać jakiegoś sklepu ja zostałem aby popilnować kajaków i iść na brzeg w drugiej kolejności. Pomost był prawie sto metrów od brzegu, przy trzcinach.
Czekając na nich usiadłem sobie i obserwowałem ruch na jeziorze. Jezioro to, o długości czterech kilometrów, stanowi zatokę następnego jeziora. Po drugiej stronie były gęste trzciny a za nimi niewielkie wzniesienie. Krótko przed ich powrotem z kanału wypłynął jacht, który wpływał z nami do pierwszego kanału. Gdy wrócili wymieniłem się z Andrzejem i poszedłem na brzeg. Przeszliśmy chwiejącym się mostkiem między trzcinami, gdzieniegdzie przeskakując jedynie ze słupka na słupek wystający z wody, bo nie było poprzecznych desek, lub były zarwane. Jednak te co zostały nie gwarantowały bezpieczeństwa i o mały włos nie skąpaliśmy się w wodzie gdy Batman podtrzymując się prowizorycznej poręczy przegiął cały pomost pod ostrym kątem. W pewnym momencie dwadzieścia metrów od brzegu skończył się mostek, a przed nami zostało tylko głębokie po kalana ni to bagno ni to błoto, porośnięte licznymi krzakami, trawami i innym zielskiem. Zdjęliśmy buty i zeszliśmy do wody. Zapadłem się po kolana w błocie, pod stopami miałem czarną miękką maź. Andrzej widząc to wyjął aparat i zrobił nam dość śmieszne zdjęcie. Powoli, bo na nierównym dnie leżało wiele korzeni, kamieni, mułu, doszliśmy do brzegu. Tam okazało się, że mamy nogi całe brudne od czarnego błota a nie dało się tego tak łatwo wyczyścić, szczególnie, że woda była z przeciwnej strony. Poszliśmy więc dalej brudni zwracając uwagę mijanych osób. Przez łąkę i elektrycznego pastucha doszliśmy do szosy. Dalej pod górkę doszliśmy do kościoła okazało się, że jest to kościół ewangelicki. Usytuowany ładnie pośród klombów liściastych drzew. Kościół jest murowany, obłożony dachówką z strzelista wierzą. Do kościoła wchodziło się od tyłu, obok cmentarza. Nawet, mijany przez nas pastor na nasze ”niech będzie pochwalony” – nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że nie jest to świątynia katolicka – odpowiedział nam i wpuścił do środka. Wnętrze niczym nie równi się od katolickich kościołów. Obejrzeliśmy ciekawe, stare wnętrze, przez chwilę pomodliliśmy się – każdy po swojemu. Pastor był na tyle uprzejmy iż opowiedział nam o historii tego kościoła i wsi.
Wieś ta została założona w 1503r. Kościół pobudowany został początkowo jako drewniany przez ewangelików, których na tych terenach można spotkać wielu. Służył on również społeczności innych wyznań.
Wróciliśmy do kajaków mądrzejsi o nowe doświadczenia. Wsiedliśmy do naszych małych łodzi i ruszyliśmy dalej. Byliśmy na Mazurach, dookoła pełno wody – dokładniej 1220 km2 – więc postanowiliśmy się wykąpać. Przepłynęliśmy całe jezioro w szerz i zatrzymaliśmy się w jedynym miejscu gdzie nie było trzcin a na brzegu było trochę żółtego piasku. Mazurskie jeziora są długie i głębokie, a ich brzegi praktycznie niedostępne dla kąpieli. Jest to związane z polodowcowym pochodzeniem tych jezior. Znajdują się one z reguły w wyżłobionych korytach dawnych rzek lub w nieckowatych zagłębieniach powstałych między wzniesieniami morenowymi po wycofaniu się lodowca. Wykąpaliśmy się, chociaż nie było to najprzyjemniejsze, bo dno usiane było licznymi kamieniami, które skutecznie odstraszały od dłuższej kąpieli. Ochłodziliśmy się trochę od prażącego słońca i daliśmy odpocząć zmęczonym dłoniom, które nigdy tyle się nie napracowały. Gdy słońce nie piekło już tak mocno popłynęliśmy dalej wzdłuż jeziora Jagodne. Szerokość od jednego brzegu do drugiego prawie dwa kilometry. A z licznymi zatokami jeszcze szerzej. Brzegi szczególnie z wschodniego brzegu były prawie niedostępne, porośnięte lasami. Z zachodu na wysokim wzniesieniu ciągnęła się w oddali szosa na trasie Mikołajki – Giżycko, a następnie miejscowość Prażmowo. Na jeziorze o długości prawie dziewięciu kilometrów znajduje się wiele wysp, praktycznie niedostępnych i obrośniętych trzciną. Opłynęliśmy jedną z takich wysepek i dobiliśmy do zachodniego brzegu przy miejscowości Kozin. Zmusił nas do tego brak zapasów jedzenia na kolejny dzień, a w pobliżu wody nie jest łatwo znaleźć sklep i to na dodatek odpowiednio zaopatrzony o każdej porze dnia. W Kozinie dostaliśmy chleb i najpotrzebniejsze rzeczy. Przy okazji dowiedzieliśmy się, iż wioska ta była w czasach pruskich ostoją polskości. W roku 1625 mieszkała tu wyłącznie ludność polska, gdy dookoła przeważali Niemcy. Sama wieś została założona w 1554 roku, a przywilej lokacyjny został odnowiony siedemnaście lat później. Wzbogaceni o łyk historii i jedzenie na kolejny dzień, tradycyjnie ruszyliśmy dalej. Na końcu jeziora w jednej z zatoczek znajduje się króciutki kanał Kula łączący się z jeziorem Bocznym. Przed wejściem do kanału minęliśmy piękną rodzinę łabędzi, która bardzo chętnie dała się fotografować. Przepłynęliśmy kanałem pod mostem, jest to miejsce dzielące Mazury na dwa zlewiska wodne Wisły i Niemna. Minęliśmy pole namiotowe, na którym był dobrze zaopatrzony sklep, niepotrzebnie więc zbaczaliśmy z trasy i płynęliśmy do Kozinna. Niestety sklep ten nie jest zaznaczony na żadnej mapie, a nikt z nas tędy wcześniej nie płynął, zastanawialiśmy się nawet, czy się nie zatrzymać w tym miejscu na noc. Jezioro Boczne jest jeziorem wyraźnie turystycznym. Po obydwu jego stronach znajdują się liczne ośrodki wypoczynkowe i pola namiotowe. Popłynęliśmy więc tym jeziorem i wybraliśmy jedno z pól znajdujących się na końcu jeziora, aby na drugi dzień mieć krótszą drogę. Byliśmy już zmęczeni, lecz mimo to ścigaliśmy się jeszcze kto pierwszy dopłynie do brzegu. Wyglądało to zapewne dosyć śmiesznie, ostatkiem sił machaliśmy wiosłami jak paralitycy, kajaki nie chciały trzymać linii prostej, a tępo było takie jakbyśmy płynęli na spacer – mieliśmy w końcu ponad dwadzieścia pięć kilometrów za sobą i czuliśmy to w rękach i na skórze. Kibicowała nam załoga szkunera który płynął w tym samym kierunku. Nie chwaląc się wygrałem. W końcu wyszliśmy z kajaków i rozstawiliśmy namiot. Było już późno, chociaż jeszcze nie ciemno. Chcieliśmy coś zjeść okazało się, że w okolicy nie była nigdzie wody pitnej. Na szczęście mieliśmy ze sobą – dokładnie Batman miał – specjalny filtr do wody, za pomocą którego uzdatniliśmy chociaż w pewnym stopniu wodę z jeziora, była ona czysta lecz miała nieprzyjemny smak. Można sobie pomyśleć cóż za ohyda ta woda, lecz w naszych warunkach, bardzo rzadko jest to dopuszczalne i dobrze spełnia swoje zadanie. Nasi sąsiedzi ze szkunera zrobili ognisko. Gdy się robiło ciemno położyliśmy się spać, gdyż czekał nas kolejny dzień drogi. Okazało się, że tak się opalaliśmy, że ciężko nam było spać. Płynęliśmy bez koszulek a słońce piekło. Na rękach też nam wyskoczyły odciski, bo tylko Batman miał specjalne rękawiczki. Z bąbli na rękach byliśmy nawet zadowoleni, przynajmniej mogliśmy odczuwać niezastąpione efekty pracy naszych rąk na spływie.
Dzień 3 – 28 czerwca Rydzewo – Królewski Róg
Jak zwykle wstaliśmy wcześnie rano. Ten wyjazd zapamiętam właśnie z tych wczesnych pobudek. Po złożeniu namiotu i spakowaniu rzeczy znieśliśmy kajaki na wodę. Było wcześnie więc na jeziorze unosiła się jeszcze delikatna mgła, a słońce dopiero niepewnie wychylało się zza chmur. Na polu namiotowym wszyscy jeszcze spali. Dookoła dobiegał dźwięk wody odbijającej się od burt żaglówek przycumowanych do brzegu. Przepłynęliśmy przez cieśninę łączącą dwa jeziora i wypłynęliśmy na jezioro Niegocin. Jest to potężne jezioro, trzecie co do wielkości (2669 ha) w Krainie Wielkich Jezior Mazurskich. Płynęliśmy zachodnim skrajem jeziora. Nie było widać przeciwległych brzegów. Woda była bardzo spokojna, nie zauważyliśmy prawie żadnej fali. Z daleka widzieliśmy rybaków wyciągających sieci. Przy naszym brzegu rozciągały się gęste, liściaste lasy, przerywane od czasu do czasu polami namiotowymi. Życie dookoła jeziora dopiero zaczynało się budzić. Na wodzie oprócz nas, rybaków i polujących ptaków nie było żadnych innych aktywnych żywych stworzeń. Na wystających z wody korzeniach i bojach stały z rozpiętymi skrzydłami kormorany czarne (Phalacrocorax Carbo). Jest to prawie czarny ptak wielkości gęsi, z długim haczykowatym dziobem. Były one właśnie po porannej uczcie i dumnie suszyły skrzydła. Na środku jeziora, szczególnie w pobliżu sieci pływało i latało mnóstwo mew głównie mewa śmieszka (Larus Ridibundus) i to one wprowadzały jedyny ruch i gwar.
Z trzcin wypływały co chwila i zaraz uciekały liczne kaczki krzyżówki (Anas Platyrhynchos), krakwy (Anas Strepera) i dziesiątki innych cichych małych ptaków wodnych. Najpospolitsze kaczki krzyżówki łatwo rozpoznać po kolorze samców, które mają zieloną głowę z białym paskiem na szyi i brązowo szarymi piórami na grzbiecie. Płynąc dalej, a kajak porusza się bez szmerowo, zauważyliśmy nad sobą przelatującego i siadającego na pobliskich drzewach dużego ptaka drapieżnego. Leciał nie dość blisko i nie byliśmy pewni co to za gatunek, ale prawdopodobnie był to orzeł przedni (Aquila Chrysaëtos). Jego dumna brązowawa sylwetka była wyraźnie widoczna na tle zielonych drzew. W locie było widać jego potężne skrzydła z białą plamą na środku i szarym zakończeniu z rozłożystymi piórami na końcu. Była to odpowiednia pora dla biologów, ornitologów i wszystkich chetnych do podziwiania przyrody mazurskiej, zanim wstaną i zagłuszą ją turyści wielkomiejscy. A było ich tylu, że mogli by zadeptać każdy fragment okolicy. W międzyczasie wyszło pełne słońce i powietrze zaczęło być coraz cieplejsze i duszne. Płynąc dalej minęliśmy wyspę z trzciny stąd widać było już sylwetki budynków, leżącego na brzegu Giżycka. Chcieliśmy zjeść coś świeżego, nie tylko konserwy i zupy z paczek, więc postanowiliśmy się zatrzymać. Było już po dziesiątej jak wysiedliśmy z kajaków i rozprostowaliśmy nogi. Ja z Andrzejem poszliśmy po zakupy do miejscowości Wilkasy leżącej prawie w Giżycku lecz kiedyś stanowiącej osobną miejscowość założoną w 1493 r. Batman został przy kajakach. Kupiliśmy trochę jedzenia i widokówki, które jak się później okazało wrzuciliśmy do skrzynki dopiero w jeden z ostatnich dni.
Mieliśmy na sobie długie rękawy najpierw z powodu wczesnej pory naszego wypłynięcia, a teraz z powodu coraz silniejszego słońca. Poprzedniego dnia tak się spiekliśmy, że tym razem woleliśmy nie ryzykować, aby chociaż jeden promień słońca padł na naszą skórę. Zjedliśmy śniadanie i wzdłuż, tym razem północnych brzegów jeziora Niegocin dopłynęliśmy do jednego z dwóch kanałów płynących przez Giżycko, Kanału Niegocińskiego. Kanał ten jest stary i oprócz kajaków nic więcej nim nie pływa. Jest tu tak mały ruch, że woda jest prawie całkowicie zarośnięta, a wędkarze łowiący ryby na brzegu prawie nie widoczni zza gęstych drzew. Drzewa sięgały tu do samej wody a nawet zwisały ponad nią, tworząc swego rodzaju tunel, umożliwiał im to brzeg, który tak jak w innych kanałach nie był wybetonowany. Las był często zalewany przez wysoki poziom wody w kanale, przez co tworzyły się moczary i bagna. Co kawałek mijaliśmy płaskie, zielone lilie wodne z żółtymi i białymi kwiatami, wyraźnie wyróżniającymi się w tej ilości zieleni. Kanał prowadzi pod dwoma starymi akweduktami i wpływa do jeziora Tajty. Jezioro to, pod mostem łączy się z kolejnym jeziorem Kisajno. Na jeziorze tym jest wiele wysp. Ledwo można zobaczyć dwa boczne brzegi leżące ponad trzy kilometry od siebie. W południowej części jeziora na brzegu znajduje się wiele ośrodków wczasowych. Płynęliśmy do przodu, po pewnym czasie zobaczyliśmy od drugiej strony minięte przez nas bokiem Giżycko. Postanowiliśmy zatrzymać się przy jednym z ośrodków, na plaży. Wykąpaliśmy się i odpoczeliśmy. Oglądałem przez lornetkę największą wyspę na tym jeziorze, znajdującą się na przeciw naszego brzegu, wyspę Duży Ostrów.
Wyspa ta jak i inne porośnięta jest lasem z licznymi gatunkami drzew liściastych, nad którymi gromadziło się wiele ptaków prawie niewidocznych gołym okiem z przeciwległego brzegu. Planowaliśmy tam popłynąć lecz niestety brzegi tej wyspy porośnięte są szeroką warstwą trzcin uniemożliwiającą dopłynięcie do brzegu. Mimo to skierowaliśmy się w tym kierunku i płynęliśmy wzdłuż trzcin nasłuchując głosu ptaków, w zasadzie ich wrzasku. Wyspa ta ma ponad półtorej kilometra i zaraz za nią jest kolejna wyspa Sosnowy Ostrów. Wszystkie wyspy na tym jeziorze są rezerwatami przyrody. Znajdują się tu miejsca lęgowe wielu gatunków ptaków wodnych i błotnych, również bardzo rzadkich i chronionych. Dalej płynęliśmy wzdłuż mniejszych wysp Górny Ostrów, Wielka Kiermuza i Dębowa Górka. Na tej ostatniej wyspie zauważyliśmy małą wolną przestrzeń w trzcinie i postanowiliśmy tam dobić do brzegu. Brzeg ten nie był zbyt przystępny ale jakoś zacumowaliśmy. Mimo iż na jeziorze pływało wiele jednostek, na wyspie byliśmy sami, bo żaglówką nikt tu nie przycumuje. Weszliśmy w głąb ciemnego, prawie czarnego lasu lipowo-dębowego z drzewostanem ponad stuletnim, więc były to olbrzymie, majestatyczne i tajemnicze lasy. Ziemia była bardzo wilgotna i grząska, a powietrze mimo trzydziestostopniowego upału na jeziorze było tu wilgotne i zimne. Dookoła latało mnóstwo komarów i im głębiej wchodziliśmy tym było ich coraz więcej. Szliśmy jedyną, niepewną ścieżką, przeciskając się przez trawy i krzaki oraz przeskakując ponad powalonymi konarami drzew. W połowie wyspy ziemia była już bardzo grząska, a komary niemiłosiernie cięły, do tego stopnia, że w pewnym momencie postanowiliśmy biegiem zawrócić i bez przygotowania migiem odbiliśmy od brzegu. Uwolniło nas to od chmary lecących za nami komarów. Goniły nas tak jakbyśmy byli ich jedynymi ofiarami gwarantującymi ich przeżycie – nie śmiesznie jest uciekać przed maleńkim komarem czatującym na krople twojej soczystej krwi. Wypływając na jezioro w pewnym momencie wyłoniła nam się sylwetka potężnego promu turystycznego białej floty z Mazurskiej Floty Żeglownej. Statek o nazwie ’’Mamry’’, był wysoki na 10 metrów i długi na kilkadziesiąt, wyłonił nam się tak szybko przed dziobem kajaków, że prawie w niego wpłynęliśmy. Na szczęście prowadzący te statki bardzo uważają i nie doszło do kolizji. Promy te wyglądają ciekawie na wodach jezior są największymi jednostkami na całym obszarze Mazur. Był to ciekawy kontrast z naszymi kajakami. Wypłynęliśmy na wolną dużą przestrzeń jeziora Kisajno, z przodu ledwo widoczny na horyzoncie pasek zieleni wyłaniający się z nad wody. Świadczyło to o tym iż w tamtym kierunku musimy płynąć, na Ptasi Róg. Ruch na jeziorze był duży, w szczególności żaglówek, gdyż wiał dobry dla żagli wiatr. Było już późne popołudnie więc chcieliśmy gdzieś się zatrzymać na noc. Mieliśmy do wyboru albo pole namiotowe w miejscowości Perkunowo lub na cyplu Królewski Róg. Wybraliśmy te drugie ponieważ Perkunowo było w dużej zatoce i płynąć specjalnie tam było by stratą czasu. Opłynęliśmy cypel Królewski Róg i szukaliśmy pola. Początkowo nie mogliśmy go znaleźć, bo przeszkadzały nam gęste trzciny, lecz po pewnym czasie, gdy wpłynęliśmy slalomem między grupy trzcin, zauważyliśmy szczyty masztów żaglówek. Opłynęliśmy trzciny i znaleźliśmy dojście do brzegu. Po drodze, już w zatoczce płynęliśmy po bardzo czystej wodzie, widać było dno mimo iż woda w tym miejscu miała kilka metrów głębokości. Wyraźnie było widać rosnące przy dnie porosty i brunatnice. Zatrzymaliśmy się na brzegu i wyciągnęliśmy kajaki. Był to rzadko występujący tu brzeg schodzący łagodnie, prawie płasko do wody z plażą na której nie było denerwujących kamieni. Jedyne kamienie jakie tam były to kilkadziesiąt olbrzymich, o średnicy ponad metra głazów leżących na końcu plaży. Przy brzegu stały cztery żaglówki, a na brzegu rozbiła się kilkunastoosobowa grupa młodzieży, niestety trochę podpitej. Namiot rozbiliśmy w cichym kącie, między drzewami. Po kolacji lub obiadokolacji wykąpaliśmy się i rozpaliliśmy ognisko. Z chrustem mieliśmy trochę problemów, bo było późno i znowu zlecieli się nasi przyjaciele komary. Byli to nasi wierni towarzysze nie opuszczający nas wieczorami.
Dzień 4 – 29 czerwca Królewski Róg – Sztynort
Gdy odpływaliśmy od brzegu był ładny, normalny poranek. Nad nami unosiły się rzadkie chmurki między, którymi przeciskały się pierwsze promienie słońca. Na jeziorze fala jak co dzień, jak na te jezioro niewielka. Płynęliśmy powoli bo wiedzieliśmy, że mamy przed sobą ponad pięć kilometrów przedzierania się na drugą stronę jeziora Dargin. Nie widzieliśmy cały czas drugiego brzegu, ani brzegów bocznych, a ten z którego ruszaliśmy coraz dalej i szybciej się oddalał. Nie wiedzieliśmy dokładnie w którą dokładnie stronę płynąć. Płynęliśmy dlatego w zasadzie na oko, kierując się jedynie doświadczeniem i nosem. Ja prowadziłem, goniony przez Andrzeja. Batman zatrzymywał się co chwile i szukał czegoś przez lornetkę. Prawie nic tam nie widział bo brzeg daleko, a na wodzie pusto. Po dłuższym czasie, prawie na środku jeziora prawie straciliśmy Batmana z oczu. Zatrzymaliśmy się więc i daliśmy mu znak aby przyśpieszył. Zrobiło się zimno, więc ubraliśmy się cieplej. Czuliśmy się jak na morzu, otoczeni jedynie przez bezmiar, coraz bardziej pieniącej się wody. Przez moment zauważyłem błysk pioruna. Pomyślałem, że mi się to wydawało lecz Andrzej też to widział. W bardzo krótkim czasie zrobiło się szarawo, widoczność się pogorszyła. Batmana nie widzieliśmy. Zerwał się silny wiatr, napędzający potężne fale. Czuliśmy się jak drobinki unoszone przez siły wiatru i wody. Kilka kolejnych błysków i straciłem praktycznie z Andrzejem kontakt wzrokowy i słuchowy, choć wiedziałem, że jest w pobliżu. Batmana nigdzie nie było. Próba zawrócenia do niego skończyła się prawie wywrotką dla Andrzeja. Praktycznie nie mogliśmy się ruszyć, jedynie co nam zostało to balans kajakiem, aby utrzymać równowagę i nie dać się wedrzeć wodzie do środka. Na domiar wszystkiego przyszła mgła ograniczając widoczność do zera. Straciłem wszelki kontakt z innymi, otoczony przez szalejącą fale i tnąc, zimny wiatr. Fala rzucała moim kajakiem to w lewo, to w prawo, dezorientując mnie dokładnie gdzie i w którym kierunku płynę. Miałem co prawda kompas lecz bałem się go szukać, by się nie przewrócić. Burza trzaskała piorunami, popartymi po chwili przeraźliwym hukiem. Byłem mokry, a ręce i twarz miałem skostniałe od zimna. Po kilkunastu minutach mgła rozeszła się ukazując mi w dali sylwetkę skulonego Andrzeja. Zaczął padać rzęsisty, ale na szczęście ciepły deszcz. Dopłynąłem szybko do Andrzeja, który był tak samo zziębnięty i zmęczony jak ja. Przykryliśmy szybko otwory kajaków workami, starając się uchronić wnętrze od zalania. Na wiele się to nie zdało, i tak siedziałem w wodzie. Lejący deszcz uniemożliwiał nam wypatrzenie Batmana. Okazało się, że znajdujemy się prawie przy brzegu, widać już było gęstą warstwę trzcin. Woda się trochę uspokoiła, więc postanowiliśmy zaczekać. Deszcz lał się nam gęsto na głowę odbierając nam resztki humoru i optymizmu. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania z trzcin wypłynął Batman – Nietoperek. Schował się pod dużą plandekę z tropiku od namiotu i nic nie zmókł. W przeciwieństwie do nas, gdy na niego czekaliśmy. Wkurzeni i zziębnięci ruszyliśmy w poszukiwaniu schronienia. W dużej zatoczce zauważyliśmy most drogowy biegnący nad cieśnina łączącą się z jeziorami Kirsajty i Mamry. Postanowiliśmy się pod nim zatrzymać. Było tam trochę miejsca gdzie mogliśmy stanąć i przebrać się w suche rzeczy. Ugotowaliśmy na rozgrzewkę gorącej herbaty. Wtedy przestało padać i przypłynął Batman cały rozweselony i czekający na oklaski. Dał nam jeszcze kilka ”praktycznych porad i uwag” jak pływać i nie zwracać uwagi na innych. Słowa te przyjęliśmy z wielką ”radością”, tylko nasze nerwy trochę zawodziły. Staliśmy dokładnie w miejscu gdzie planowaliśmy płynąć na jezioro Mamry, lecz z wielkim spóźnieniem, zmęczeniem i zimnem. Postawiło to naszą dalszą drogę w ten dzień przed przymusową rezygnacją płynięcia na kolejne duże jezioro w tych warunkach. Droga biegnąca mostem prowadziła do miejscowości Sztynort i tam właśnie postanowiliśmy z Termosem iść się rozejrzeć. Zostawiliśmy Batmana aby pilnował kajaki, a my poszliśmy.
Szosa prowadziła w podmokłym lesie, który był rezerwatem. Rezerwat ”Mokre” powstał w celu ochrony lasu łęgowego wiązowo – jesionowego, bardzo rzadko występującego na terenie Krainy Wielkich Jezior Mazurskich. Rosną tam wspaniałe potężne drzewa w wieku ponad 130 lat. Kilka z tych drzew uwieczniłem na zdjęciach, chociaż miałem kłopoty z ujęciem ich w obiektywie. Droga mimo, że była asfaltowa, była nierówna, a zaraz gdy się kończył asfalt zaczynały się mokradła niedostępne ludzką nogą. Mieszkało tam wiele żab, które przechodziły z jednej strony na drugą, co bardzo często kończyło się dla nich śmiercią pod kołami samochodów. Stawiając kroki musieliśmy uważać aby nie wdepnąć w przeskakującą żabę lub jej resztki. Było tam tyle żab, że dla rozrywki liczyliśmy napotkane rozjechane żaby, bo żywych było tyle, że nie nadążylibyśmy liczyć. Gdy doszliśmy w liczeniu do ponad stu na krótkim odcinku drogi zdenerwowaliśmy się i przyśpieszyliśmy – raj dla Francuza, tyle ”marnotrawionych” żabich udek. Gdy wyszliśmy z tego dziwnego lasu po bokach rozpościerały się zielone pola. Za zakrętem ujrzeliśmy tabliczkę z napisem ”Sztynort wioska żeglarska”. Idąc tam spodziewaliśmy się wsi zabitej dechami, a tu pole namiotowe i cały kompleks żeglarski, łącznie z specjalistycznym sklepem. Droga prowadziła między zrujnowanym pałacykiem a przystanią żeglarską. Na końcu wsi znaleźliśmy sklep, gdzie ustawiliśmy się w długiej kolejce. Stała tam prawie sama młodzież, czekająca na kupno akurat przywiezionego chleba – a ja myślałem, że czasy kolejek za chlebem minęły. W drodze powrotnej próbowaliśmy nabrać jeszcze zapas wody niestety okazała się tak mętna, że zaraz z niej zrezygnowaliśmy. Cała wycieczka, łącznie z powrotem trwała ponad dwie godziny, dlatego Batman ”trochę się zniecierpliwił”. Zastanawialiśmy się co robić dalej, zła pogoda i brak pola namiotowego w pobliżu zmusiły nas do małej zmiany planów. Postanowiliśmy zawrócić, opływając rezerwat ”Mokre” i Sztynorcki Róg i wpłynąć na jezioro Sztynorckie i tam się zatrzymać. Wcześniej nie płynęlibyśmy tam, bo na mapach nie było tam zaznaczonego pola namiotowego. Na jeziorze Dargin wciąż wysoka, sztormowa fala. Odetchnęliśmy wpływając do małego kanału i na jezioro Sztynorckie. Woda w tym jeziorze była dziwnego fioletowo – granatowego koloru zupełnie niespotykanego na innych jeziorach. Był to efekt odbijających się ciemnych, deszczowych chmur lub rozkładających się bujnie rosnących roślin. Cały brzeg w Sztynorcie dostosowany jest do cumowania łodzi i jachtów, tych małych jak i tych olbrzymich. Gdy wysiedliśmy poszliśmy na duży, masywny pomost do kapitanatu portu i wykupiliśmy postój na polu namiotowym. Dookoła stały liczne żaglówki z banderami z prawie całej Europy. Najbardziej efektowny był szykujący się do wypłynięcia trzymasztowy szkuner. Całkowitym zdziwieniem dla nas było wpłynięcie na te małe jeziorko olbrzymiego promu osobowego. Gdy rozbiliśmy namiot zrobiliśmy wielkie suszenie. Do wieczora było jeszcze trochę czasu więc wypłyneliśmy z Batmanem na jezioro, a Termos poszedł na ryby. Jezioro było spokojne. Przepłynęliśmy na zachodnią, nieuczęszczaną część jeziora. Płynąc po cichu zauważyliśmy kilka gnieżdzących się czapli siwych i żeremie bobrów, wysoką na ponad metr. Niestety bobrów nie zobaczyliśmy. Po powrocie zastaliśmy Andrzeja siedzącego w trzcinach i czatującego na ryby. Złowił ich kilka lecz niestety musiał je jeść sam, bo ja mięsa nie jadam a Batman ryb nie lubi. Wieczorem wybraliśmy się jeszcze do kafejki żeglarskiej, gdzie siedziała młodzież z okolicy.
Dzień 5 – 30 czerwca Sztynort
Od samego rana zastanawialiśmy się czy wypływać na wodę czy nie, gdyż pogoda nie była najładniejsza, a my mieliśmy doświadczenie z poprzedniego dnia. Postanowiliśmy iść obejrzeć pałacyk i w tym czasie się zastanowić. Mieliśmy szczęście oglądać ten pałacyk jako jedni z ostatnich osób, gdyż od następnego sezonu stał on się wraz z całą okolicą własnością prywatną. Pierwszy budynek graniczący z drogą miał ściany wykonane z dużych kamieni narzutowych, a jego ściany były masywne i zaopatrzone w półokrągłe okna. W związku z zwiedzaniem tej osobliwości mieliśmy ponownie możliwość łyknięcia trochę historii. Zespół pałacowy był kiedyś rezydencją magnacką rodziny Lehndorfów (dawniej Mgowskich). Pałac zbudowano około roku 1600. w 1656 r. został spalony przez Tatarów i następnie odbudowany w stylu barokowym. W sieni zachowały się jeszcze resztki polichromii z końca XIX w. Dookoła rozciąga się niegdyś świetny, rozległy park. Na jego terenie stoją pawilon klasycystyczny z XVIII w. i neogotycka kapliczka z XIX w. Zrujnowana zabudowa gospodarcza po której spacerowaliśmy składa się z dworku łowczego, dwóch oficyn, spichrza i obory z XIX w. Całość budziła niestety strach przed zawaleniem. Wszystkie budynki były biało otynkowane i pokryte spadzistym dachem z czerwonej dachówki. Chcieliśmy zobaczyć jeszcze jezioro Mamry, lecz popłynąć tam przy obecnych warunkach pogodowych, było niemożliwe. Postanowiliśmy więc dojść do niego na piechotę. Andrzej zrezygnował i wrócił do namiotu. Z Batmanem poszliśmy za wieś szukać ścieżki która miała – według mapy – zaprowadzić nas nad jezioro Mamry. Droga polna a później ścieżka prowadziła głównie w lesie. Lesie z olbrzymimi starymi drzewami, takimi jak wszędzie dookoła. Po kilku kilometrach droga skończyła się, pozostawiając nam wąską ścieżkę w gęsty las. Miał się tam znajdować punkt obserwacyjny i postanowiliśmy go poszukać. W końcu doszliśmy do takiego miejsca, że widzieliśmy wodę jeziora między drzewami. Szliśmy wzdłuż brzegu, lecz cały czas nie mieliśmy dobrego widoku na jezioro. Ścieżka była coraz bardziej nieregularna i podmokła. Dookoła rozpościerał się widok jak z filmu o dżungli amazońskiej, brakowało tylko krokodyli. Coraz wolniej przedzieraliśmy się przez roślinność. Pod nogami czuliśmy coraz więcej wody. Ziemia była coraz bardziej miękka, a zatrzymanie na kilka sekund w jednym miejscu groziło zapadnięciem się w grząską ziemie. Gęste drzewa i krzaki uniemożliwiały nam kontrolowanie stawiania stóp. Co było przyczyną naszych częstych wypadków. Przeskakiwaliśmy z jednej twardszej kępy trawy na inną. Z lewej strony podmywała nas i drzewa tam rosnące woda z Mamry z drugiej podtapiało trzęsawisko. Gdyby nie korzenie drzew dawno byśmy zagrzęźli w wodzie. W końcu poczuliśmy się jak w krainie dinozaurów – ”Jurasic Park” – paprocie wyższe od nas, drzewa tak potężne i wysokie, że nie widać całych ich powierzchni. To wszystko w samym środku Europy. Weszliśmy na kilka zwalonych drzew i w końcu zobaczyliśmy w pełni jezioro Mamry drugie największe jezioro polskie. Było tak długie – ponad 9km. długości – że nawet przez lornetkę był słaby widok na brzeg. Ten widok nas usatysfakcjonował i wróciliśmy do Andrzeja.
Dzień 6 – 1 lipca Sztynort – Feludzki Róg
Na jezioro Dargin wypłynęliśmy przed południem. Pogoda pod kontrolą. Opłynęliśmy od wschodu wyspę Ilma i wpłynęliśmy na jezioro Łabap. Widzieliśmy już w oddali przeciwległy brzeg Fuledzkiego Rogu. W pewnym momencie dostaliśmy się w dziwne masy powietrza i wody. Wiatr zmienił kierunek i wiał z zachodu, fala podniosła się i sięgała ponad metr. Nasze przyjemne równe wiosłowanie przekształciło się w walkę z bijącą prosto na nas falą, o każdy metr. Wiatr ciął szczyty fal, odrywał drobne krople wody i z całym impetem trzaskał nam w twarz. Mimo w miarę spokojnego jeziora w okolicy, my przeżywaliśmy koszmar i udrękę. Zwykłe kilkadziesiąt metrów płynęliśmy ponad pół godziny, przerażała nas myśl, że mamy jeszcze tak płynąć ponad sześć kilometrów przez kolejne jezioro. Postanowiliśmy jak najszybciej dostać się do trzcin, gdzie powinniśmy trochę odpocząć. Przecisnęliśmy się między Fuledzkim Rogiem a wyspą Ilmy wielkie i wpłynęliśmy na jezioro Dobskie. Tam panowała pogoda czysto sztormowa. Fala potrafiła przepłynąć wysoko nad nami i nawet się nie zagiąć. Jednym susem – przez ponad kilkanaście minut – wpłynęliśmy w gęstą i szeroką warstwę trzcin. Uzyskaliśmy odpowiednią stabilność, lecz nadchodząca fala i tak unosiła nas i opuszczała ponad metr w stosunku do stabilnych łodyg trzcin. Próbowaliśmy w ten sposób przeciskać się do przodu. Było to bardzo ciężkie, ze względu na sztywne i masywne trzciny, które nie dały się łatwo wyginać. Przepłynęliśmy kilkadziesiąt metrów używając jedynie własnych rąk odpychających się od trzcin. Kosztowało nas to poranieniem i pocięciem całych dłoni o ostre końce liści trzcin. W końcu trzciny okazały się bardziej twarde od nas i postanowiliśmy wypłynąć na krawędź jeziora – łatwo powiedzieć. Niestety zakręcenie w tunelu roślin było fizycznie nie wykonalne. Pomagaliśmy sobie trochę wbijając wiosło w dno i z całej siły, powoli obracaliśmy kajak. Szliśmy pod delikatnym kątem. Termosowi udało się jakoś skręcić niestety straciliśmy z nim kontakt. Długo męczyliśmy się jeszcze z Batmanem zanim udało nam się na tyle obrócić kajak i wypłynąć na jezioro. Niestety obsunęła mi się guma z wiosła zatrzymująca wódę, odsłaniając wystający gwóźdź który mocno mi rozdarł dłoń. Sytuacja zmusiła mnie do szybkiego opatrzenia rany i kontynuowania drogi. Gdy wypłynęliśmy z trzcin, skierowaliśmy się wzdłuż nich na południe jeziora. Denerwował nas brak kontaktu z Andrzejem, który nie wiadomo gdzie się dostał. Gdzie go szukać. Slalomem między wzburzonymi falami i kępami trzcin płynęliśmy powoli rozglądając się za Andrzejem. Dopiero po dłuższym czasie zauważyliśmy go płynącego kilkadziesiąt metrów przed nami. Nasze usilne wiosłowanie szło na marne w starciu z falą. Musieliśmy płynąć jedynie pod lub z falą, czyli bokiem do kierunku naszej trasy. Płynęliśmy wzdłuż stromego brzegu. Staraliśmy się dobić gdzieś jak najszybciej do brzegu. Fala cały czas była silna a nawet potężna. Wzdłuż brzegu co kilkadziesiąt metrów stały słupki oznaczające teren rezerwatu. Płynęliśmy slalomem, ciągle pod fale, między kępami trzcin. Wydawało nam się, że każda kolejna fala zakryje nas lub co najmniej zaleje. Jak na razie prócz nas nic nie zmokło. Jedna z kolejnych prób, przyniosła nadzieje na zacumowanie. Przodem płynął Andrzej – ”Termos” – więc mu przypadła rola zdobywcy tego brzegu. A nie było to łatwe. Dno jak i brzeg usłane było licznymi kamieniami. W związku z tym wyjście z kajaka musiało odbyć się błyskawicznie, w innym przypadku nadchodząca fala pchnęła by z impetem plastikowy kajak na kamienie, co mogło skończyć się rozbiciem kajaka. Również nadchodząca fala spowodowała by skrzywienie poziomu i utratę równowagi wysiadającego. Przy brzegu pływała gruba warstwa suchych i zgniłych pędów trzcin, które Andrzej wziął za leżące na dnie. Gdy wysiadał okazało się, że pod tą warstwą znajduje się jeszcze kilkadziesiąt centymetrów wody, wpadł po kolana. W tym momencie przyszła fala. Andrzej stał jedną nogą w wodzie drugą trzymał jeszcze w kajaku. Fala wzdłuż kajaka podniosła go ten stracił równowagę i wpadł do cuchnącej, pieniącej się wody. Woda śmierdziała od rozkładającej się trzciny, a piana była od uderzającej wody o twardy brzeg. Na dodatek kajak rzucony przez fale o brzeg odbił się od niego i odpływał od brzegu, trzeba było szybko go „łapać”. Ja z Batmanem przyglądaliśmy się temu bezradnie starając się utrzymać kajak w odpowiedniej pozycji tak aby nas nie zalało i byśmy nie wpadli na brzeg. Andrzej w końcu dotarł na brzeg, przymocował na długiej lince kajak. Brzeg był pokryty wysoką na ponad metr trawą. Próbowaliśmy wzdłuż brzegu zbadać teren. Niestety dziewicza trawa skutecznie nam to uniemożliwiła. Wróciliśmy z powrotem do kajaków i dalej zygzakiem płynęliśmy wzdłuż brzegu. W tym momencie odechciało mi się kajaka na dobre – teraz wiem, że to jest największa przyjemność i przeżycie – moim marzeniem było wysiąść z niego na ładnej polanie rozbić obóz i przeczekać do następnego dnia. Po chwili zauważyliśmy takie miejsce. Ładna duża plaża, łąka porośnięta zieloną niską trawą, bez kamieni, bez stromego brzegu, bez trzciny. Odruchowo skierowaliśmy się w tym kierunku. Byłem najdalej z nich od brzegu, odwrócony w przeciwną stronę, gdyż akurat forsowałem fale. Spróbowałem się szybko odwrócić i przez moment ustawiłem się bokiem do fali. Ten moment nieuwagi o mało co nie kosztował mnie wywrotki. Niestety nalała mi się woda z kajaka. Spanikowałem i powtórzyłem zaraz ten sam błąd. Druga fala sięgająca wysoko ponad moją głowę przykryła mnie całkowicie, a poziom wody w kajaku podniósł się o kilka centymetrów. Tak jak pod falę płynęło się bardzo ciężko i długo tak z falą pchnęło mnie momentalnie w stronę brzegu. Wysiadłem tam cały mokry od wody. Nie bałem się oto, że ja wpadnę do wody, umiałem w końcu pływać a do brzegu było niedaleko, Bałem się o bagaże. Gdyby mi się kajak wywrócił to wszystko by zatonęło zanim bym coś złapał.
W końcu wszyscy wysiedliśmy na brzegu. Plaża była tak miękka, że piasek uginał nam się pod nogami zostawiając głębokie ślady naszych stóp. Było to prawdopodobnie stare pole namiotowe, które było jeszcze zaznaczone na mapie. Stał tam słupek od jakiejś tabliczki, której niestety brakowało. Przypuszczaliśmy iż była tam kiedyś tablica od rezerwatu. Rezerwat się powiększył i dla tego zlikwidowano to pole. Nie było nam to na rękę. Nikt niech ciał już dalej płynąć. Zastanawialiśmy się czy jednak nie rozbić tu obozu. Postanowiliśmy się najpierw rozejrzeć po okolicy. W oddali widać było jakieś zabudowania i prawdopodobnie drogę. Batman z Andrzejem poszli dowiedzieć się coś o okolicy, gdzie można było się zatrzymać. Mieli ewentualnie zapłacić jeśli jest to teren prywatny. Ja niestety zostałem przy kajakach tym razem była moja kolej. W przypadku gdyby był to jednak rezerwat mieli iść jeszcze dalej i poszukać innego pola namiotowego, których miało być podobno kilka – według aktualnej mapy. Gdy zniknęli mi za horyzontem rozejrzałem się dookoła. Akurat naprzeciw naszej plaży znajdowała się wyspa kormoranów. Początkowo chcieliśmy tam nawet płynąć ale aktualna fala skutecznie nam to wybiła z głowy. Było na nią około pół kilometra. W tych warunkach, przy zygzakowaniu przepłynięcie tam trwało by wieczność a my nie mieliśmy zbyt dużo czasu do wieczora. Z naszego brzegu wyspa ta wyglądała jak wycięta z prawdziwego horroru. Ciemna, porośnięta wielkimi rozłożystymi drzewami. Gałęzie pięły się wysoko w górę a siedziały na nich tylko duże czarne ptaki – kormorany. Wyspa wyglądała jak uśpiona, tylko od czasu do czasu krążyły nad nią kormorany, wyglądające stąd jak sępy latające nad swoją ofiarą. Przyjrzałem się im dokładniej przez lornetkę. Wydobyłem z plecaka aparat i zrobiłem kilka zdjęć. Gdy wyciągałem aparat okazało się, że w kajaku wszystko pływa. Musiałem po kolei suszyć wszystkie rzeczy które nie były schowane w wodoodpornym plecaku lub co najmniej w szczelnym worku. Planowaliśmy jeszcze płynąć na wyspę Gilma, która znajduje się prawie na końcu jeziora Dobskiego. Znajdowały się tam groby i miejsca kultu historycznych Prusów, prawdziwych, pierwotnych mieszkańców tych terenów. Nie są to jednak ci sami Prusowie o których słyszeliśmy chociażby w szkole.
Prusowie byli to ludy nie germańskie, najprawdopodobniej słowiańskie, które zamieszkiwały tereny od Niemna po Wisłę, czyli prawdziwi Mazurzanie. Już w pierwszych wiekach naszej ery. Były to ludy nie chrześcijańskie i mimo prób nie udało się ich włączyć w skład państwa polskiego. W latach 1308 – 1309 pod pretekstem chrystianizacji zostały podbite przez Zakon Krzyżacki. Wtedy to ludność pruska została całkowicie wybita. Tereny te zostały zasiedlone przez ludy świeckie, germańskie poddane Zakonowi. Po wojnie trzynastoletniej tereny te następnie nosiły przyłączone do Polski i nosiły nazwę Prus Królewskich. Po podbicu ich ponownie przez Branderburczyków i połączeniu z Hohenzolernami wszystkie te tereny zostały nazwane bezprawnie Prusami, od nazwy ludów pobitych przed wiekami. Dopiero ci Prusacy są nam powszechnie znani.
W tym czasie wyszło ładne słońce. Z brzegu jezioro wyglądało na spokojne i bezpieczne. Aż z przyjemnością słuchało się szumu jak fala rozbijała się o gładki piaszczysty brzeg. Jak nad morzem. Gdy tak siedziałem i czekałem na ich powrót przyszedł tam jakiś facet z dzieckiem. Zatrzymał się po drugiej stronie półwyspu i był zobaczyć rezerwat. Podczas rozmowy z nim dowiedziałem się, że niema tu w pobliżu żadnego pola namiotowego. Zostały zlikwidowane gdy powiększano rezerwaty. Potwierdziły się więc nasze przypuszczenia. Cały ten półwysep jest rezerwatem przyrody nieożywionej o nazwie ”Głazowisko Fuledzki Róg” im. Prof. S. Małkowskiego. Rezerwat ten utworzono w celu zachowania krajobrazu polodowcowego, mającego charakter pierwotnego głazowiska. Jest to teren gdzie znajdują się w prawie nienaruszonym stanie duże nagromadzenia głazów narzutowych. Skały te pochodzą z okresu górnego syluru i najprawdopodobniej zostały przyniesione przez lodowiec z terenów wyspy Gotlandii na Bałtyku. Patrząc na te głazy, nieraz znacznych rozmiarów, można zauważyć odłamki skalne w kolorze ciemno zielonym, bogate w materiały organiczne. Często porośnięte są również przez roślinność epifityczną.
Półwysep ten wspina się kilkadziesiąt metrów ponad powierzchnie jeziora. Gdy tak na nich czekałem postanowiłem wejść na górę i rozejrzeć się po okolicy. Pod dosyć stromą górkę wspiąłem się przez gęstą trawę. Usiadłem na szczycie tak aby mieć widok na kajaki. Dookoła nikogo nie było. Nie było tam słychać również szumu wody, który przy brzegu jest mocny. Jedyną obecność jeziora można było wyczuć przez delikatny, wilgotny, chłodny wiaterek wiejący od strony wody. Dobrze wyczuwalny przy mocno grzejącym słońcu. Widok z góry był bardzo ładny, rozciągał się na całe jezioro które z północy zakręcało ginąc za trzcinami i lasem. Gdy schodziłem w dół zauważyłem, że wracają. Nie znaleźli nigdzie w pobliżu żadnego pola, ani nawet miejsca gdzie się można rozbić. Zastanawialiśmy się co zrobić, a że zgłodnieliśmy ugotowaliśmy sobie coś do jedzenia. W tym czasie jeden z nas rzucił hasło :
– To jak już tu jesteśmy może pójdziemy zobaczyć na drugą stronę półwyspu do jeziora Kisajno.
Tym razem ja z Batmanem poszliśmy sprawdzić drogę. Kamienistą ścieżką weszliśmy na górę gdzie rozpościerała się duża przestrzeń, łąka porośnięta dookoła małym ale gęstym lasem. Ominęliśmy kilka kępek drzew i stanęliśmy przed widokiem na rozległe jezioro Kisajno. Aby dostać się do brzegu musieliśmy jeszcze ominąć gęste osty i pokrzywy, takie duże jak my, porastające stromą górkę w dół. Przy samej wodzie tam gdzie kończyła się skarpa rosły duże stare drzewa. Było tam jedno niewielkie miejsce gdzie dało by się z ledwością rozstawić namiot. Ucieszyliśmy się bo stała tam jakaś żaglówka, która dawała szanse, że nie będziemy sami na tym odludziu. Jezioro było tam bardzo spokojne, bo wiatr wiał od Dobskiego a Feluda go zasłaniała i odcinała od wiatru. Zaraz szybko wróciliśmy z powrotem. Szliśmy gdzieś z pół godziny w jedną stronę. Ustaliliśmy, że z kajakami powinniśmy iść około trzech godzin i o 19 00 planowaliśmy być na miejscu tak aby jeszcze zanim zrobi się ciemno rozstawić namiot i się najeść. Chwyciliśmy zaraz kajaki i ruszyliśmy pod górę. Lecz okazało się, że kajaki są dużo cięższe niż nam się wydawało, szczególnie po naszym pływaniu. Mimo iż kajaki były zrobione z tworzywa sztucznego ważyły kilkadziesiąt kilogramów, leżały w nich jeszcze butelki z zapasową wodą do picia, chociaż nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że kajaki te były bardzo niewygodne i nieporęczne do noszenia na dłuższą metę, wyślizgiwały się z rąk. Początkowo nosiliśmy po dwóch kajak załadowany bagażami, następnie zmiana i następna para niesie kajak. Później z każdym krokiem mieliśmy nowe pomysły. Próbowaliśmy ciągnąć kajak po ziemi gdy nam ręce odmawiały posłuszeństwa. Ta metoda nie była zła gdyby nie leżące na ziemi kamienie. Dwa razy tak mocno najechaliśmy na kamień, że myśleliśmy już, że zrobiliśmy dziurę w Batmana kajaku. Później gdy kamieni było coraz więcej wnosiliśmy kajaki znowu ręcznie. Na górze byliśmy po półtorej godzinnej męczarni w słońcu – ale jak ktoś woli nosić kajaki zamiast nimi pływać, czemu nie. Była to dopiero około jedna ósma trasy. Powinniśmy byli być już w połowie drogi. W międzyczasie zrobiliśmy sobie kilka zdjęć, lecz niestety Batman – jak zwykle – postanowił zrobić coś lepiej niż inni i przy wyciąganiu filmy prześwietlił go, przez co z połowy spływu nie mamy kolorowych zdjęć. Gdy byliśmy już na górze a ziemia porośnięta była wysoką trawą zasłaniającą leżące na ziemi kamienie, postanowiliśmy zmienić metodę. Wypakowaliśmy wszystko z kajaków. Do przodu przyczepiliśmy pętle z dosyć grubej liny, którą na szczęście miał Andrzej. Weszliśmy w tą pętlę zaprzęgając się jak konie pociągowe.
Ciągnęliśmy tak każdy swoje kajaki po śliskiej trawie. Po kilkudziesięciu metrach zostawialiśmy kajaki i wracaliśmy po bagaże. I tak powtarzaliśmy na zmianę – czy człowiek nie jest pomysłowy gdy ma jakiś problem. Metoda ta okazała się bardzo skuteczna i wygodna. Ja wpadłem na jeszcze jeden pomysł i unowocześniłem ten nasz wynalazek w poduszkę ”brzuszną”. Polegało to na tym, że między brzuch a linę wrzynającą się w niego włożyłem cienką gąbkę, co było bardzo wygodne i znacznie polepszało jakość marszu. Szedłem przodem torując im drogę i zostawiając za sobą głębokie wcięcie w postaci wygładzonej trawy, po którym im się łatwo ciągnęło kajak. Gdy już myśleliśmy, że największe problemy są za nami, natura postarała się dla nas o nowe zmartwienie. Były nimi ogromne roje komarów zgromadzonych w tych trawach i pobudzonych pod koniec dnia. Mieliśmy z sobą – to znaczy Andrzej miał – współczesne środki chemiczne przeciw insektom, niestety okazały się one prawie nieskuteczne. Szybko ubraliśmy się w długie rękawy co nie było dostateczną ochroną. Oblaliśmy się wszystkimi środkami a było ich kilka i biegiem szliśmy dalej. Na kolejnej zmianie cały rytuał powtarzał się od nowa. Szczególnie dłonie mieliśmy strasznie pokute, co odczuwaliśmy jeszcze kilka dni. W końcu około dwudziestej trzydzieści zamiast o dziewiętnastej byliśmy przy skarpie. Z górki poszło już szybko, a dzięki komarom przełamaliśmy strach przed ostami i pokrzywami rosnącymi na tej skarpie. Szliśmy więc na wprost przez wysokie zarośla często mając jedynie kontakt słowny i nie widząc się nawzajem. Przed samym końcem mieliśmy jeszcze kłopot z rowem biegnącym w poprzek skarpy. Miał on kilka metrów głębokości i porastało go dookoła wiele konarów, krzaków i olbrzymich łopianów. Na szczęście i z tym sobie poradziliśmy. Gdy brnęliśmy przez te zarośla ci z żaglówki patrzeli na nas jak na dziwolągów. Musieli się zdziwić skąd my z tymi kajakami idziemy. Zeszliśmy do samej wody i tam niestety okazało się, że ”żeglarze” popili sobie i wprost nie życzą sobie abyśmy tam zostali. Okazało się, że jest ich tam pięciu dryblasów, więc woleliśmy zejść do wody i popłynąć dalej szukając jakiegoś miejsca. W tym czasie robiło się już ciemno. Woda była idealnie spokojna. Nawet najmniejszej fali. Idealny kontrast z jeziorem Dobskim. W ciemnej wodzie odbijał się jasny księżyc, zniekształcając się co chwilę gdy nasze kajaki łamały spokojną taflę wody. Dookoła unosił się nocny rechot żab. Niestety nam nie było w głowie delektować się tą ciszą, musieliśmy szukać miejsca na biwak a widoczność była coraz gorsza nawet blisko brzegu. Jeszcze długo szukaliśmy choćby najmniejszego placu gdzie można byłoby rozbić namiot. Byliśmy już potwornie zmęczeni. Od ciągłego wypatrywania na brzegu drzewa zaczęła nam zlewać się w jedną ciemną, nieprzeniknioną ciemność. Gdy napotkaliśmy większą grupę trzcin traciliśmy brzeg, a nawet czasami i siebie nawzajem z oczu. W końcu zauważyliśmy niewielkie dojście do brzegu i stromą górkę na której była szansa na znalezienie wolnego miejsca. Kajaki wciągaliśmy na linie w kompletnej ciemności , między drzewami i korzeniami rosnących drzew. Dwie osoby ciągnęły linę do której był zamocowany kajak a trzecia osoba pchała go i manewrowała między konarami często unosząc go ponad własną głowę. Okazało się, że źle wyliczyliśmy i brakowało nam trochę miejsca na rozstawienie namiotu, w związku z tym musieliśmy część namiotu postawić w zbożu. W pobliżu znajdował się śmietnik co świadczyło iż zatrzymywali się w tym miejscu też inni ludzie. Gdy rozstawiliśmy namiot szybko jeszcze coś zjedliśmy a Termos zabezpieczył jak co wieczór kajaki. Zmęczeni szykowaliśmy się do snu – było to nasze jedyne i upragnione marzenie – wyciągnąłem materac i okazało się, że poduszka mi wystrzeliła i zrobił się balon. Jak się zaraz okazało nie był to mój ostatni problem tego dnia. Wyciągnąłem śpiwór i kolejne rozczarowanie, był on cały mokry, woda lała się z niego strumieniami. Wykręciłem go z Batmanem i wyleciało z niego co najmniej kilkanaście litrów wody, która nalała mi się gdy zalała mnie fala. Myślałem, że wszystko wysuszyłem a zapomniałem całkowicie o worku ze śpiworem, który był wciśnięty pod burtą, a na dnie pływała cały czas woda, którą pochłaniał śpiwór. Powiesiłem więc go przed namiotem aby sechł. Weszliśmy do namiotu i położyliśmy się spać, było po dziesiątej wieczorem. Ktoś jeszcze na koniec zażartował :
– Tu jest śmietnik, żeby tylko nie przyszły tu w nocy dziki.
– Dziki ? Skąd by tu przyszły dziki – śmiałem się z tego – one boją się ludzi nie podeszły by do namiotu.
Po jakimś czasie gdy oni usnęli spróbowałem wejść w śpiwór. Niestety zaraz z niego wyskoczyłem był wilgotny i przeraźliwie zimny. Miałem przez to tylko mokre nogi. Bardzo długo nie mogłem usnąć, robiło mi się coraz zimniej. Nie mogłem się cieplej ubrać, bo wszystkie cieplejsze rzeczy miałem na dnie plecaka i nie chciałem robić zamieszania. W pewnym momencie usłyszałem jakieś odgłosy dobiegające z zewnątrz namiotu. Pomyślałem sobie, że ktoś przechodzi i przestraszyłem się, że to może być gospodarz tego pola. Niebyły to jednak kroki człowieka i to nie jednego. Wtedy przypomniałem sobie żart Termosa. Nagle wszystko ucichło i pomyślałem sobie, że to mi się tylko wydawało, przesłyszałem się. Znów próbowałem usnąć. Mówię wam, usnąć w wilgotnych rzeczach jeszcze bez śpiwora to nie takie łatwe i nie przyjemne. Nagle znowu i to dużo głośniej usłyszałem brzęk lecących z górki puszek, stuk butelek, szelest nieporęcznie odwijanego papieru. Wyraźnie coś szperało w śmieciach. W końcu usłyszałem kilka wyraźnych kwików obok samego namiotu. Były to dziki, żart Termosa spełnił się. Próbowałem obudzić Termosa. Niestety spał jak zabity, na szczęście dziki się wyniosły. Obudziliśmy się koło czwartej nad ranem.
Dzień 7 – 02 lipca Feludzki Róg – Giżycko
Robiło się już jasno. Wstaliśmy i płynęliśmy dalej, co było u nas normalne – chociaż nie aż tak wcześnie – mieliśmy taki plan. Ruszaliśmy rano gdy jeszcze wszyscy spali i słońce nie było rozgrzane. Lekki wiaterek pchał nas do przodu, tworząc lekki przyjemny chłód. Od południa przez dwie godziny robiliśmy sobie postój. Wtedy akurat najbardziej grzało słońce i nie dało się płynąć. Działy się wtedy dantejskie sceny, temperatura w cieniu 40oC, ruch na wodzie zamierał, wszyscy albo siedzieli w wodzie albo prężyli się do słońca opalając ostatnie miejsca nie pokryte czekoladową opalenizną i popijali zimne napoje. Dopiero po czternastej jako tako robiło się możliwie i co odważniejsi ruszyli w drogę. My właśnie trzymaliśmy się tego scenariusza – zresztą nie widziałem nikogo kto by ryzykował zrobić coś inaczej.
Płynęliśmy tym razem zachodnim brzegiem jeziora Kisajno, mijając slalomem poszczególne wyspy. Byliśmy na jeziorze jedyni, nawet kaczki jeszcze nie wstały, tylko od czasu do czasu mijaliśmy zacumowaną gdzieś przy brzegu, w trzcinach żaglówkę. U końca jeziora skierowaliśmy się tym razem do Kanału Giżyckiego. Zatrzymaliśmy się tylko jeszcze na jednej z plaż i zjedliśmy śniadanie. Jak zwykle to samo chleb z dżemem lub serem i kubek ciepłej herbaty. Przy okazji grzaliśmy jeszcze na kuchence gazowej, którą woziliśmy z sobą, po półtora litrowej butelce gorzkiej herbaty do picia podczas całego dnia. Gdy wpłynęliśmy w kanał było tak wcześnie, że dookoła stali tylko wędkarze. Było to coś dla Andrzeja – zapalonego wędkarza. Przyglądał się im i zauważył, że nic nie wyciągają. Porozmawiał nawet z kilkoma fachowo i dał im kilka rad, naprawdę skutecznych.
Zatrzymaliśmy się w pobliżu w samym centrum miasta, aby zobaczyć ładny zabytkowy most obrotowy. Most ten nie podnosił się ale obracał dookoła osi ustępując drogi nawet dużym jednostką. Zauważyliśmy tam tablice z godzinami otwierania mostu i akurat miało zaraz to nastąpić. Nam to nie było potrzebne bo takimi małymi kajakami bez problemu mogliśmy przepłynąć pod zamkniętą jezdnią. Chcieliśmy zobaczyć tą niecodzienna osobliwość budowlaną. Andrzej wykorzystał chwilę podczas czekania na zarzucenie haczyka do wody. Zanurzył samą żyłkę z haczykiem, jakimś małym spławikiem i z kulką chleba na końcu. Moment i wyciągnął rybę, zarzucił drugi raz i znowu ryba. Wędkarzom na brzegu wnet oczy wyskoczyły z orbit. Zaraz się zwinęli i poszli ze wstydem. Popłynęliśmy dalej mijając liczne małe zatoczki, porty, stocznie gdzie było można naprawić każdy sprzęt pływający po wodzie. Wypłynęliśmy na jezioro Niegocin i skierowaliśmy się północnym brzegiem do najbliższego pola namiotowego gdzie planowaliśmy solidny odpoczynek. Po drodze mieliśmy dobry tylni wiatr i nawet Termos wymyślił skuteczny żagiel z stelaża od plecaka i koszulki. Było to na tyle skuteczne, że płynął bez wiosłowania pchany tylko przez wiatr, trochę szybciej o de mnie gdy ja wiosłowałem. Wykorzystałem jego pomysł i również tak żeglowałem w stronę brzegu. W końcu wylądowaliśmy na równo skoszonej plaży. Gdy poszliśmy zapłacić za postój, prawie usiedliśmy, gdy usłyszeliśmy cenę. Z czasem okazało się, że wygody na polu odpowiadają cenie. Po rozbiciu namiotu, wybraliśmy się do pobliskiego Giżycka. Odwiedziliśmy głównie zamek, który nie zauważyliśmy płynąc kanałem. Tam oczywiście poznaliśmy historie całego miasta.
Zamek pobudowali Prusacy z plemienia Bartów jako gród obronny. po najeździe krzyżaków i wymordowaniu ludności, postawili oni zamek obronny, który niebawem, w 1365 roku spalili Litwini. po odbudowaniu twierdza stanowiła bardzo ważną role w systemie obronnym przeciwko sąsiednim Litwinom. Ponownemu spaleniu zamek uległ po wojnie trzynastoletniej w 1455 r., tym razem zniszczenia dokonały wojska polskie. Stał on się wtedy siedzibą starostw książęcych. W roku 1612 po energicznych staraniach starostwa Giżycko otrzymało pełnie praw miejskich, a starosta tytułował się burmistrzem. Następnie miasto przechodziło kolejne najazdy. W 1655 r. szwedzki, a dwa lata później Tatarzy, którzy doszczętnie spalili całe miasto i zabili lub pojmali w jasyr ponad 1000 osób. Następnie miasto niszczyły pożary i epidemie dżumy występujące w latach 1686, 1786, 1822, 1709-11. W 1758 roku wkroczyły do Giżycka wojska rosyjskie, a w 1807 r. kwaterowały tu legiony generałów Dąbrowskiego i Zajączka, a następnie przemaszerowało kilkadziesiąt tysięcy wojsk napoleońskich. W czasie I wojny światowej twierdzę ponownie oblegały wojska rosyjskie. Polskość na terenach Giżycka sięga XIV wieku. W 1838 roku urodził się najbardziej znany krzewiciel kultury polskiej na Mazurach, Wojciech Kętrzyński – ”Zwrócił Polsce Mazurów, a Mazurom Polskę”. Miasto w historii nazywało się Lec, krótko po wojnie Łuczany. Swoją obecną nazwę zawdzięcza drugiemu znanemu na Mazurach Polakowi Gustawowi Gizewiczowi.
Drugim ważnym zabytkiem Giżycka jest klasycystyczny kościół ewangelicki z 1827 roku. Po zakończeniu zwiedzania poszukaliśmy informacji turystycznej aby dowiedzieć się coś aktualnego o pobliskich polach namiotowych. O dziwo dostaliśmy pełną informacje, łącznie z wydrukiem pól namiotowych i panujących na nich warunkach w okolicy. Na stacji benzynowej napełniliśmy jeszcze butle gazową i wróciliśmy do namiotu. Tam wykorzystaliśmy dobrodziejstwa tego pola i wzięliśmy prysznic, napełniliśmy brzuchy i odespaliśmy kilka poprzednich nocy.
Obudziliśmy się dopiero późnym popołudniem, całkowicie wypoczęci i zrelaksowani. Siedzieliśmy sobie przed namiotem i graliśmy w karty, poznając naszych sąsiadów. Było to na tyle luksusowe pole, że prócz nas i jednego namiotu obok nas, reszta turystów była z innych państw: Danii, Niemiec, Holandii a nawet Szwecji. Nasze sąsiadki, a mieszkały tam cztery dziewczyny z Łomży, poprosiły abyśmy pożyczyli im kajaki, aby mogły sobie trochę popływać w okolicy. Postanowiliśmy sami je przewieść. Dzięki temu mieliśmy towarzystwo podczas wieczornego ogniska, które planowaliśmy jak zwykle rozpalić. Do wieczora zbieraliśmy chrust. Ognisko paliło się do późna, znalazły się też kiełbaski i ziemniaki, oraz gitara z czego cieszył się Batman. W końcu dosiadło się kilkanaście osób, a impreza stała się międzynarodowa. Nawet brak znajomości języków nie przeszkadzał w rozmowach – od czego ma się dłonie. Około północy zaczęli koło nas krążyć jacyś trzej długowłosi chłopacy, myśleliśmy, że szukają zaczepki. Na szczęście okazało się, że są to Duńczycy, którzy nie znali innego języka jak duński i też chcieli się dołączyć. Spać poszliśmy długo po drugiej w nocy, a wstawaliśmy przed ósmą. Na pożegnanie nam – mimo wczesnej pory – wyszli prawie wszyscy mieszkańcy pola namiotowego, którzy byli na ognisku. Potem żałowaliśmy, że nie zostaliśmy jeszcze jednego dnia.
Dzień 8 – 3 lipca Giżycko – Stare Sady
Spłynęliśmy wschodnim brzegiem jeziora Niegocin i wpłynęliśmy na jezioro Boczne, te same, którym płynęliśmy kilka dni wcześniej lecz w przeciwną stronę. Zatrzymaliśmy się tylko na moment, przez awarie steru Andrzeja, w Rydzewie, gdzie wykorzystałem tą chwile na zwiedzenie tamtejszego kościoła. Jest to barokowa świątynia poewangelicka im. św. Andrzeja Boboli, zbudowana w latach 1576-91. Wewnątrz znajduje się ołtarz z 1600 roku, ambona z 1630 i XVII-wieczna misa chrzcielna. Sama wieś została założona w 1526 r. przez braci Rydzewskich. Przez wieki mieszkała tu głównie ludność polska, znana ze znajomości i używania języka mazurskiego.
Po naprawie usterki ruszyliśmy szybkim tempem przez kolejne jeziora i wpływając do ciągu kanałów. W ten dzień zrobiliśmy dobrą robotę przepływając ponad trzydzieści kilometrów. Bijąc w ten sposób nasz rekord. Zatrzymaliśmy się dopiero na polu namiotowym w Starych Sadach.
Dzień 9 – 4 lipca Stare Sady – Jezioro Bełdany
Minęliśmy Mikołajki, przedłużyliśmy rezerwacje kajaków i skierowaliśmy się w stronę jeziora Śniardwy. Jak wiadomo jest to największe jezioro Polski. Oddalając się od zabudowań miejskich wypatrywaliśmy końca jeziora Mikołajskiego i ujrzenia tego giganta, marzenia wszystkich żeglarzy. W końcu przepłynęliśmy między półwyspami Dybowski Róg i Popielski Róg i naszym oczom ukazała się bezkresna toń wodna jeziora Śniardwy.Wymiary imponujące 17 na 13 km. – czegóż chcieć więcej. Fala niewielka, chociaż wiejący wiatr przypomina nam sytuacje na Dobskim. Nie chcieliśmy wypływać za daleko na jezioro więc skierowaliśmy się od razu na północ w kierunku wejścia do jeziora Łuknajno gdzie jest rezerwat łabędzi ”Jezioro Łuknajno”. Patrzeliśmy cały czas na jezioro, gdzie duże żaglówki na środku jeziora wydawały się jedynie drobnymi, białymi punktami na niebieskim tle wody.
Widoczność kończyła nam się na załamaniu horyzontu daleko przed następnym brzegiem. Próba wypłynięcia tam kajakiem była by głupotą i samobójstwem. Gdy wypłynęliśmy z cieśniny i dostaliśmy się na otwartą przestrzeń fala stała się większa, chociaż na tym jeziorze można powiedzieć, że było spokojnie. Trochę się nawiosłowaliśmy, zanim między trzcinami wpłynęliśmy w wąskie gardło pod mostem, łączące się z jeziorem Łuknajno. Na jeziorze tym spotkaliśmy największe skupisko łabędzi jakie widzieliśmy na oczy. Niema się czemu dziwić. Jest to największy w Europie a zarazem na Świecie rezerwat ścisły dzikich łabędzi. Gnieździ się tu co roku 1200-1500 sztuk tych pięknych, dużych ptaków. Jest to w większości łabędź niemy (Cygnus Olor). Cechą różniącą go od jego braci łabędzi krzykliwego i czarnodziobego jest pomarańczowo czerwony dziób i czarny guz zwisający z czoła. Obok dorosłych, pływały szarobrązowe tegoroczne młode. Co chwile któryś z nich zrywał się, unosił w powietrze rozkładając swoje ponad dwumetrowe skrzydła, wydając specyficzny szum. Zostawiliśmy ptaki w spokoju, nie zakłócając ich życia i wróciliśmy z powrotem na Śniardwy.
Tym razem mieliśmy wiatr wiejący w plecy, więc szybko, bez większego wysiłku dopłynęliśmy do małej leśnej przystani na Popielskim Rogu. Zatrzymaliśmy się tam, bo chcieliśmy zobaczyć jedyna w Polsce hodowle małego polskiego konika tarpana. Dokładnie nie wiedzieliśmy gdzie to jest jedyną informacje jaką posiadaliśmy było, iż znajduje się w miejscowości Popielno, gdzieś w pobliżu. Właściciel sklepu który się tam znajdował powiedział nam jak tam dotrzeć i zobowiązał się do przypilnowania nam kajaków. Miło było rozprostować zdrętwiałe nogi i przejść się ścieżką wśród pól i łąk. Droga polna prowadziła na malowniczo położonym wzniesieniu, ponad jeziorem. Po kilku zakrętach zobaczyliśmy Popielno. Niewielka miejscowość żyje z hodowli dzikich, ginących zwierząt, głównie z tarpana. Zaraz za szosą zobaczyliśmy tabliczkę w kilku europejskich językach ”Stop! Teren Zakładu Doświadczalnego Polskiej Akademii Nauk”. Aby coś zobaczyć trzeba zaryzykować – w końcu przepisy są po to aby je… – zaryzykowaliśmy i poszliśmy przed siebie. Wzdłuż drogi ciągnęło się drewniane ogrodzenie, a za nim zauważyliśmy trzy malutkie koniki, zrozumieliśmy, że trafiliśmy dobrze. Poszli byśmy dalej ale akurat zaczynały się zabudowania instytutu. Zrobiliśmy małą serię zdjęć i wróciliśmy do naszych ”ścigaczy”. Kończył się już kolejny dzień więc wpłynęliśmy w jezioro Bełdany. Wąskie jezioro głęboko wcinało się między wzniesienia porośnięte przez Puszcze Piską. Minęliśmy kilka wysp i przepuściliśmy płynący akurat, między brzegami prom samochodowy. Zatrzymaliśmy się przy zachodnim brzegu. Było tam wiele namiotów, a my nie byliśmy jedynymi kajakarzami. Zatrzymała się tam również grupka niemieckich skautów, którzy przypłynęli łodziami typu canoe. Nie dosyć, że żegluga tymi łodziami nie wychodziła im najlepiej to rozstawianie namiotu można było nazwać fatalnym. Poszliśmy się przejść po górkach sosnowego lasu Mazurskiego Parku Krajobrazowego, gdy wracaliśmy jeszcze rozstawiali, trwało to do późna w nocy.
Dzień 10 – 5 lipca Krutynia
Zatoka Iznocka jest głęboko wciśnięta w zachodni brzeg jeziora Bełdany. Nikt by się nie spodziewał, że właśnie tu uchodzi jedna z najczystszych rzek w Polsce.
Krutynia. Temu kto nią płynął nie trzeba tłumaczyć przyjemności związanych z możliwością zwiedzenia jej. Jakość spływu porównywalną jedynie z pomorską rzeką Brdą. Szerokość u ujścia zaledwie kilkanaście metrów. Woda płynie tu w miarę spokojnie, lecz wyraźnie szybko. Rosnące na brzegu drzewa zasłaniają w części padające promienie słońca, ukazując idealną przejrzystość wody. W wodzie widzieliśmy wszystkie falujące łodygi roślin wodnych, rosnących tu bardzo bujnie i przepływające ryby. Woda nie była zbyt głęboka. Od brzegu odgradzała nas wąska ściana trzcin, za którą ciągnęły się pola i łąki. Woda skręcała lekko w prawo, gdzie zwężała się do kilku metrów i ponownie ostro skręcała tym razem w lewo. Po kilkudziesięciu metrach Krutynia przepływała pod niewielkim mostkiem w miejscowości Iznota.
Na brzegu zobaczyliśmy tabliczkę ”Sklep” i postanowiliśmy zrobić zakupy, dlatego wysłaliśmy Batmana do wsi. Zatrzymaliśmy się przy niewielkim pomoście, gdzie w trzcinach leżały duże, niebieskie i fioletowe ważki. Z mostu był ładny widok na rzekę dlatego postanowiłem zrobić tam zdjęcie. Ustawiłem statyw z aparatem na moście, ustawiłem się na dole a Batman miał zwolnić wyzwalacz czasowy i w tym czasie dobiec z powrotem aby być na zdjęciu. Miał do przebiegnięcia kilkanaście metrów z górki wzdłuż nierównego brzegu i wbiec na pomost, naprzeciw mostu. W tym czasie miał minąć nastawiony czas i zwolnić przesłonę. Pierwsza próba skończyła się zaraz za mostem gdy Batman wpadł jedną nogą w koleinę wciętą w brzegu. Gdy leżał płasko na ziemi, wyciągając nogę z wody zrobiło się zdjęcie, niestety bez Batmana. Druga próba była już lepsza. Batman zbiegł z mostu, przebiegł wzdłuż brzegu, gdy stawał już na pomoście zahaczył stopą o kant pomostu i przeleciał na szczupaka na drugą stronę kończąc swój upadek w wodzie. Dokładnie w momencie wywrotki zrobiło się zdjęcie, a na zdjęciu widać było jedynie jego lecącą rękę. Cały mokry zrezygnował ze zdjęcia i zrobił je osobiście. Popłynęliśmy dalej. Rzeka na pewnym odcinku bardzo się poszerzyła, kosztem głębokości. Poszerzenie było tylko teoretyczne, gdyż cała woda porośnięta była trzciną, pozostawiając wąski przesmyk dla łodzi. W śród tych trzcin widzieliśmy kilku wędkarzy. Najprawdopodobniej łamali oni prawo, bo łowili w rezerwacie. Za kolejnym ostrym zakrętem w lewo wypłynęliśmy na jezioro Jerzewko, identycznie porośnięte jak reszta rzeki. Dookoła za trzcinami rosły gęste drzewa nad którymi latało wiele ptaków między innymi najbardziej rzucające się w oczy czaple siwe. Przepłynęliśmy jeszcze dwa niewielkie jeziora Malinówko, Gardyńskie i wpłynęliśmy w najciekawszy odcinek Krutyni. Rzeka wije się tu licznymi zakrętami pośród podmokłych, zatopionych bagnisk. Woda jest tu bardzo czysta, do tego stopnia, że wyraźnie widać dno leżące kilka metrów poniżej poziomu tafli wody. Całość jest silnie zarośnięta przez falujące na dnie rośliny. Nurt jest tu dosyć silny, lekko utrudniający nam płynięcie pod prąd.
Dopłynęliśmy tak do Ukty gdzie widzieliśmy kościół z drewnianą dzwonnicą z 1846 roku. Zawróciliśmy gdyż kończył nam się czas. Wracając na jeziorze Gardyńskin zaatakował mój kajak łabędź. Pływała tam sobie rodzinka łabędzi, tak nachalnych, że same do nas podpłynęły a gdy chciałem zrobić sobie z nimi zdjęcie, największy z nich, potężny samiec rzucił się na tył mojego kajaka i podziobał mi dotkliwie ster. Na szczęście mieliśmy ze sobą bułki, którymi trochę ostudziliśmy napastników i uciekliśmy. Niestety w drodze powrotnej ciszę zakłócali nam płynący w pobliżu Niemcy, których jest tu dużo i czyją się jak u siebie. Do Iznoty wróciliśmy bardzo szybko ponieważ Niemcy postanowili się z nami ścigać. Nie mogłem w końcu przegrać. Minął już cały dzień dlatego zanocowaliśmy na polu namiotowym przy zbiegu jezior Bełdany i Mikołajskiego.
Dzień 11 – 6 lipca Powrót
Nazajutrz oddaliśmy kajaki i wybraliśmy się na obejrzenie Mikołajek, bo mieliśmy jeszcze trochę czasu do odjazdu pociągu. Był to nasz ostatni punkt spływu. Przeszliśmy po kładce wiszącej w centrum miasteczka tuż obok przystani statków Żeglugi Mazurskiej i doszliśmy na kwadratowy rynek, który kiedyś był wojskowym placem ćwiczeń. Stoi tam fontanna w kształcie ryby z koroną na głowie. Na koniec proponuje jeszcze trochę historii miasta. Pierwsza wzmianka o Mikołajkach pochodzi z 1444 roku, ale prawa miejskie uzyskało dopiero w 1726 r. z rąk króla pruskiego Fryderyka Wilhelma I. Nazwa miasta pochodzi najprawdopodobniej od patrona miejscowego kościoła św. Mikołaja. Polacy i Niemcy pojawili się na tych terenach w zasadzie równocześnie. Dzięki poparciu władz Niemcy mieli łatwiejsze możliwości zakładania domostw i szybko przejęli miejscowy kościół, przerabiając go na ewangelicki. Po tym fakcie wielu Polaków przeszło na protestancyzm. Widzieliśmy ten kościół leżący w centrum miasta, w pobliżu jeziora.
Wracając zwróciliśmy jeszcze na znaną drugą postać ryby umocowaną na wodzie, która symbolizuje króla sielaw. Jak głosi legenda rybacka został on złapany w celu zapewnienia obfitości połowów.
Tak ciekawie spędziliśmy wakacje 1994 roku.