Oryginalna relacja z naszej pierwszej”poważnej” wyprawy rowerowej z Częstochowy w Polsce, przez Słowację do granicy Węgierskiej. Zapomniane już realia podróżowania w XX wieku. Jeszcze na słynnych rowerach firmy Romet, przez istniejące granice i przy ogólnym braku wszelkiej infrastruktury turystycznej i rowerowej.
Jest to oryginalna kopia wpisu który znalazł się na jednej z pierwszych Polskich stron podróżniczych i zdobył główną nagrodę portalu Onet.pl w kategorii „podróże”.
Zapraszamy
uczestnicy: Maciej, Michał, Mikołaj
Zobacz też inne opisy naszych tras rowerowych >>>
Dzień 1 – 19 lipca Częstochowa
Ruszyliśmy tak jak planowaliśmy najpierw z Bydgoszczy do Częstochowy pociągiem. Całą drogę oczywiście osobówką, gdyż inne pociągi, a jest ich z Bydgoszczy dość dużo, nie mają wagonów bagażowych. W związku z tym w Częstochowie byliśmy dopiero po południu i zanim zwiedziliśmy Jasną Górę, było już późne popołudnie. Postanowiliśmy więc poszukać gdzieś noclegu i przygotować się do dalszej jazdy. Pole znaleźliśmy zaraz przy Klasztorze, tzn. nie tak od razu. Nigdy wcześniej nie nocowałem w Częstochowie, dlatego pola namiotowego szukaliśmy na nosa za pomocą „tubylców”. Po objechaniu pół Częstochowy, wróciliśmy z powrotem pod klasztor gdzie, zaraz przy parkingu znajdował się kamping. Kamping dość wygodny, ale i dość drogi (10 zł od osoby). Bliskość klasztoru, a raczej parkingu przy nim też nie była zbyt przyjemna do późnego wieczora odjeżdżały autobusy. Ale w końcu poszliśmy spać i obudziliśmy się o 5.00 kolejnego dnia. Pierwszego dnia mieliśmy już pierwsze straty na szczęście nie w rowerze. Zgubiliśmy 2 pary okularów przeciw słonecznych. A muszę dodać, że pogoda była bardzo słoneczna wręcz upalna trzydzieści parę stopni.
Dzień 2 – 20 lipca Częstochowa – Złoty Potok
Rano wyjechaliśmy z Częstochowy i skierowaliśmy się w stronę Olsztyna (tego pod Częstochową). Początkowo ohydna droga bo prowadzi bardzo ruchliwą szosą. Po godzinie byliśmy już przy zamku. Panował wtedy taki upał, że przy każdym sklepie czy stacji benzynowej musieliśmy się zatrzymywać i tankować (mineralną). Zamek był bardzo fajny tylko niestety nie ma gdzie zostawić rowerów (co w dalszej naszej drodze okazało się rzeczą normalną). Zamek stoi na wysokiej górze i jest dosyć obszerny z kilkoma pozostałymi zabudowaniami. Z góry rozciąga się piękny widok na Park Krajobrazowy Orlich Gniazd. Po zwiedzeniu zamku i małym „co nie co”. Ruszyliśmy leśną drogą w kierunku miejscowości Potok Złoty. Mimo, że jechaliśmy z bagażami, jechało nam się dosyć wygodnie, bo droga była mocno zbita i w miarę twarda. Przed Złotym Potokiem zwiedziliśmy super rezerwat. Płynie tam bardzo czysty strumień, w którego części jest pstrągarnią, takiej ryby nie widziałem nawet w strumieniach górskich. Wyobraźcie sobie pstrąga purpurowego, gdzieś z 2 kg żywej wagi.
Michał i Mikołaj kupili sobie po jednej rybie na kolację. Ja tylko płaciłem gdyż, jestem wegetarianinem i nie jadam mięsa. W samym miasteczku strumień bardzo się rozszerzał i tworzył jeziorko nad którym było pole namiotowe i można było się kąpać. Z czego oczywiście skorzystaliśmy. Woda czysta, ale bardzo zimna, gdyż była to woda płynąca z strumienia. Mieliśmy jeszcze dużo czasu ale najbliższe miejsce na rozbicie namiotu było dość daleko i baliśmy się, że nie dojedziemy tam za dnia. Postanowiliśmy się zatrzymać. Rozbiliśmy namiot i pozwiedzaliśmy jeszcze okolicę. Pole namiotowe dość skromne. Położone w lesie nas wodą. Bieżąca woda tylko zimna z jednego kranu. Niestety brak sanitariatów i WC. Tak dla ścisłości była ubikacja w postaci drewnianego wychodka z dziurą w podłodze, ale wejście tam groziło poważnymi konsekwencjami dla zdrowia. Może kilka słów o noclegach. Mieliśmy ze sobą duży namiot taki 5 osobowy. My i bagaże spaliśmy w środku a rowery spięte i podłączone do alarmu stały w zamykanym przedsionku. W końcu zrobiło się już ciemno. Chłopaki zjedli swoje ryby, usmażone zresztą na grillu, który pożyczył im tam nasz rodak (Bydgoszczanin). Tego dnia położyliśmy się już spać.
Dzień 3 – 21 lipca Złoty Potok – Smoleń
Pobudka piąta rano. Wszyscy dookoła jeszcze spali, słychać było tyko szum płynącej wody i widać, wschodzące czerwone słońce. Ruszyliśmy dość szybko szosą w kierunki południowym. Po kilku kilometrach odbiliśmy w prawo do miejscowości Suliszowice. Miały tam znajdować się ruiny jakiegoś zamku. Niestety mino długiego podjazdu, i małego wyczerpania sił na początku dnia, nic tam już nie było. Już, bo „tambylcy” mówili, że kiedyś na skale stało tam „cosik”. Ale co? Nikt już nie pamięta, a na mapach obiekt ten został. Uwaga a’ propos map. Mieliśmy ze sobą dość dokładne mapy wojskowe z naniesioną szatą turystyczną (1:100 000). Wystarczająco dobre i aktualne, by ryzykować jazdę w nieznanym lesie. Na szczęście z powrotem mieliśmy ładny i szybki zjazd w dół. Szosą dojechaliśmy do Żarek. Mimo, że początkowo chcieliśmy je ominąć, jakoś się zagapiliśmy. W Żarkach stoi bardzo ładny klasztor niestety nie można do niego wejść. W północnej części Żarek w Zawodziszowicach mapa znowu pokazywała jakieś ruiny. Kierowaliśmy się na nie gdyż miały być po drodze. Jadąc tak wyjechaliśmy gdzieś z miasta i wjechaliśmy w wąwóz. Bardzo typowy jakich wiele w Jurze Krakowsko-Częstochoeskiej i bardzo piękny. Po bardzo kamienistej i grząskiej drodze wjechaliśmy w las. Zatrzymaliśmy się by zorientować się gdzie jesteśmy. Wiedzieliśmy jedno, że nie jesteśmy tam gdzie powinniśmy. Problem polegał, na tym czy jedziemy na północ od naszej drogi, czy na południe. Na południe mimo, iż jechalibyśmy długo przez las wyjechalibyśmy gdzieś po drodze. Niestety jechaliśmy lekko na północ. Przejechaliśmy ponad 10 km więcej niż planowaliśmy niestety w bardzo grząskim piachu. To była strata ponad godziny. Jeszcze po drodze pierwsza awaria. Na szczęście mała. Odkręciła mi się śruba przy mocowaniu bagażnika i pręt wpadł mi w wolnobieg blokując i zapiaszczając go. Mając bagaże na bagażniku, ciężko było go wyprostować. Ale i ten problem szybko rozwiązaliśmy.
Dłuższy postój zrobiliśmy sobie w Łutowcu, tam znaleźliśmy ruiny starego grodu. Z górki na której znajdują się ruiny, widać było w oddali ładny zamek w Mirowie, następny punkt naszej wyprawy. Szybko kamienną drogą lekko w dół dojechaliśmy do Mirowa. Już z daleka widać piękne ruiny na wysokiej górze. Zanim się wdrapaliśmy z rowerami na gorę zdążyliśmy się spocić jak szczury. Na szczęście wiało tam dość mocno i szybko ostygliśmy, co groziło przeziębieniem. Mieliśmy pecha bo akurat przyjechały dwa autobusy koloni i dookoła latało pełno wrzeszczących dzieciaków, co chwila grzebiących nam przy rowerach. Więcej czasu poświęciliśmy na pilnowanie sprzętu niż na oglądanie. Zaryzykowaliśmy za to zjazd z obciążeniem z góry i przeżyliśmy (nikomu tego nie proponuję). Dalej pomknęliśmy przez Włodowce do Zawiercia. Tam zjedliśmy obiad i przez Ogrodzieniec dojechaliśmy do Podzamcza. Nie widziałem nigdy tak pięknego zamku (no może na bajkach Diseny’a). Było już późno więc słońce dawało pomarańczowo-czerwoną poświatę. Widok z szosy był wspaniały. Na wapiennej skale porośniętej zieloną trawą wyraźnie odcinał się od błękitnego tła. Zwiedziliśmy go oczywiście bardzo chętnie. Uwaga jest tam możliwość pozostawienia rowerów. My mieliśmy bagaże i zostawiliśmy je pod okiem pani która sprzedawała bilety. Do środka wchodzi się po zwodzonym moście, i z dziedzińca można zwiedzić wiele pomieszczeń lepiej lub gorzej zachowanych na 3 poziomach i w piwnicy. Z Podzamcza przez Pilicę (bardzo stromy podjazd i potem zjazd) do Smolenia.
Mała wioska z ruinami zamku na wzgórzu porośniętym gęstym lasem liściastym. Już z daleka ponad drzewa wysuwa się wieżyczka zamku. Pole biwakowe, to jedynie plac gdzie można się rozbić (oznakowany!), śmietnik i nic więcej. Stał tam już jeden namiot, a jak kładliśmy się spać przyjechała jeszcze jedna grupa, też rowerowa. Musiało nam chyba dobrze patrzeć z twarzy, bo Michał dostał od jednego z gospodarzy całe wiadro wody. Mieliśmy przynajmniej na czym ugotować i w czym się umyć. Rano od tego samego gospodarza (sam nam zaproponował) kupiliśmy świeże mleko.
Dzień 4 – 22 lipca Smoleń – Kraków
Jak zwykle rano pełni sił szybko ruszyliśmy w trasę. Zatrzymaliśmy się tylko na małe śniadanko w sklepie. Przed Wolbromem zatrzymaliśmy się przy dużym zbiorniku wodny na poranną toaletę. W tym czasie popsuła się pogoda i myśleliśmy, że będzie lało. Na szczęście sprawdziło się przysłowie „z wielkiej chmury mały deszcz”. Po chyba 2 godzinach byliśmy przy granicy Ojcowskiego Parku Narodowego. Ładnym parkiem w dół dojechaliśmy do Pieskowej Skały. Prawie wszyscy znają ten dwór z filmu „Janosik”. Wjechaliśmy na dziedziniec, jak się później okazało byliśmy jedyną ekipą rowerową której pozwolono wprowadzić z sobą rowery. Pomogła nam w tym chyba flaga z napisem Bydgoszcz, i strażnicy pomyśleli, że my jedziemy aż stamtąd. Mimo, że w Ojcowie byłem już wcześniej to na Pieskowej Skale, byłem pierwszy raz. Bardzo ładnie odrestaurowany dworek z pięknym ogrodem. Akurat w tym okresie była tam wystawa stroi z filmu „Ogniem i mieczem”, niestety Izy Scorupco nie spotkaliśmy. Schodząc, po schodach na parking miałem awarię. Konkretnie rozwalił mi się zamek spinający sakwy. Musieliśmy zrobić sobie przerwę i zszyłem go. Od tego momentu, aż do Krakowa mieliśmy najlepsze warunki podczas całego wyjazdu. Non stop lekko z górki z delikatnym wiaterkiem w plecy i idealnie świecące słońce. W drodze do samego Ojcowa zatrzymaliśmy się jeszcze przy Maczudze Herkulesa. Było tam tyle ludzi, a w zasadzie dzieciaków, że nie mogliśmy nawet zrobić sobie porządnego zdjęcia. Weszliśmy jeszcze do Jaskini Łokietka. Zmarnowaliśmy tam ponad godzinę. Była olbrzymia kolejka. Początkowo chcieliśmy jechać przez Jerzmianowice i Biały Kościół, czyli wyjechać z doliny. Jednak nie wiem dlaczego pojechaliśmy Doliną Prądnika. To był bardzo dobry wybór.
Dość szeroką drogą nie udostępnioną dla samochodów, osłoniętą z prawej strony pionową ścianą skał, lekko z górki dojechaliśmy tak do Zielonki tam szosą do samego Krakowa. W Krakowie znałem tylko centrum więc zanim trafiliśmy na pole namiotowe trochę pobłądziliśmy (częściowo to wina rozwieszonych znaków drogowych, informujących o położeniu kampingu). Sam kamping był bardzo nowoczesny, było tam wszystko, od pryszniców, sauny, pralek, lodówek, dla każdego. Mieliśmy możliwość skorzystania z dużego basenu który znajdował się zaraz obok, i to za darmo.
Dzień 5 – 23 lipca Kraków – Wieliczka
Wylądowaliśmy w Krakowie. Gdy kładliśmy się spać była piękna pogoda, niestety poranek nie był dla nas już taki miły.Od samego rana lało. Nawet gdybyśmy chcieli jechać dalej w deszczu, musielibyśmy pakować się w ulewie. Namiot i śpiwory, nie mówiąc już o rowerach były by mokre. Postanowiliśmy nigdzie na razie nie ruszać i zobaczyć jak będzie się dalej rozwijała sytuacja. Nie było nam to na rękę, ale każdy po cichu w duchu cieszył się z tego, bo mieliśmy możliwość w końcu od jakiegoś czasu wyspać się do woli. Przypomnę, że codziennie wstawaliśmy ok. 5:00 (a ja byłem na urlopie, wstawałem jeszcze wcześniej niż do pracy). Bardzo fajnie się spało słysząc spadające krople deszczu na namiot,. Na szczęście mieliśmy bardzo dobrze rozbity namiot i nic nam do środka nie naleciało. Po kilku godzinach chmury lekko się rozeszły i przestał lać deszcz.
Lekko jeszcze mżyło. Aby nie stracić dnia postanowiliśmy zwiedzić Kraków szczególnie, że Mikołaj nigdy wcześniej nie był w Krakowie, a Michał tylko raz i to przejazdem. Zostawiliśmy bagaże w namiocie (pole było pilnowane przez ochronę) i pojechaliśmy do miasta. Bez bagaży jechało się nam bardzo przyjemnie. Znalezienie trasy do centrum spadło jak zwykle na moją głowę. Nigdy wcześniej nie jechałem po Krakowie sam jako prowadzący. Z mapą w ręku i z językiem w gębie dotarliśmy w końcu do Barbakanu. Mógłbym tutaj teraz opisywać zwiedzanie Krakowa, ale takie informacje można znaleźć w przewodnikach, a poza tym myślę, że większość z was była w Krakowie i zna te miejsca. Jedyną rzecz o której warto tutaj wspomnieć (w sensie negatywnym, jako przestroga dla innych rowerzystów) to zakaz wprowadzania rowerów na dziedziniec zamku. Zaznaczam nie mówię tu o wjeździe tylko o wprowadzeniu roweru. Zaraz przy bramie wyskoczył do nas strażnik, że nie wejdziemy z rowerami. Gdy spytaliśmy się co mamy z nimi zrobić, bo przyjechaliśmy pół Polski i chcemy zwiedzić Wawel, on odparł, że musimy zostawić tam rowery. Nie ma tam żadnego stojaka dla rowerów, nikt ich nie pilnuje, nawet nikt nie ma ich na oku, nie ma do czego nawet przypiąć. To tak jakby zostawić rowery na środku ulicy, a ludzi kręci się tam pełno. Gdy spytaliśmy się czy można wnieść bagaż podręczny, zgodzili się. Wzięliśmy więc rowery na ramię i próbowaliśmy wejść z naszym nietypowym bagażem podręcznym. Strażnicy rzucili się na nas jak byśmy chcieli wnieść bombę. Rozumiem, że nie wolno jeździć rowerem po dziedzińcu, nie wolno wprowadzać rowerów do kaplicy czy innego miejsca, ale wprowadzić rower przez bramę, żeby było gdzie go przypiąć. Po „małej” awanturze i sprowadzeniu jakiegoś tam kierownika czy coś takiego pozwolono nam wprowadzić kilka metrów rowery i przypiąć je do słupków. Rowery stały i tak bez opieki więc zwiedzaliśmy Wawel po kolei zawsze ktoś był przy rowerach.
Pogoda poprawiła się na tyle, że postanowiliśmy kontynuować naszą podróż. Ruszyliśmy w stronę Wieliczki. Nikt z nas tam jeszcze nie był. UWAGA !!! Samobójstwo dla rowerzystów. Najgorszy odcinek naszej trasy. Bardzo ruchliwa droga, smród, brud, hałas i pędzące TIR’y. Nie raz poczułem przejeżdżającą ciężarówkę kilka centymetrów od mojego roweru. W Wieliczce znowu problem co zrobić z rowerami. Muzeum nie interesuje wcale ta sprawa. Na szczęście są w pobliży prywatne parkingi strzeżone i tam można zostawić za niewielką opłatą rowery. Trzeba pamiętać o kilku rzeczach: nie zostawiać ważnych rzeczy na wierzchu, zostawić rowery jak najbliżej pilnującego by miał je na oku i przykryć je najlepiej jakąś folią, gdyż zwiedzanie kopalni trwa kilka godzin i nigdy nie wiadomo czy nie zacznie padać. Sama Kopalnia Soli w Wieliczce to jest taka cudowna rzecz, że nie można jej opisać trzeba samemu zobaczyć. Po wyjściu zjedliśmy coś i znaleźliśmy nocleg na polu namiotowym. Było już późno i poszliśmy spać.
Dzień 6 – 24 lipca Wieliczka – Rabka
Teraz zaczęła się tak zwana „przelotówka” bez zwiedzania tylko aby jak najszybciej przejechać do Zakopanego. Nic szczególnego się nie wydarzyło. Ciągle do przodu, z górki pod górkę. Zatrzymaliśmy się tylko na noc w Rabce.
Dzień 7 – 25 lipca Rabka – Zakopane
Pogoda cały dzień się psuła, ale na szczęście nie padało. Dokuczał nam cały czas silny wiatr w twarz. Jednocześnie droga cały czas powoli pięła się pod górkę i biegła główną szosą w tym rejonie „Zakopianką”. Następnego dnia byliśmy już w Zakopanym. Ponieważ było jeszcze nie tak późno, postanowiliśmy pozwiedzać Zakopane. W zasadzie to jego wyższą cześć czyli Gubałówkę. Drogą pod wyciągiem krzesełkowym wdrapaliśmy się na szczyt tego wzniesienia. Widok na Tatry zrekompensował włożony trud. Gdy wróciliśmy na dół do miasta było niestety już dość późno. Nie było już czasu na szykanie noclegu i nie mieliśmy już sił. Postanowiliśmy więc zanocować na dworcu PKP. Jeszcze tam nie nocowałem.
Takich jak my było wielu dlatego wszystkie ławki były zajęte. Dopiero po jakimś czasie zwolniło się jedno miejsce leżące. Nie było to jednak wygodne łoże. Wąskie na 40-50 cm długie ok. 120 z klepek. Same tortury. Byliśmy jednak tak zmęczeni, że każdy po kolei kładł się na 2 godziny i kimał. Nad ranem zrobiło się bardzo zimno a drzwi się nie zamykały i strasznie piszczały. Co chwila przez nie wchodziła Straż Ochrony Kolei czyli SOKiści. Nie gonili nas pilnowali tylko by nie spać w butach na ławce. Rano byliśmy cali połamani, zmarznięci i głodni.
Dzień 8 – 26 lipca Zakopane – Tatranská Lomnica
Niestety po nieprzespanej nocy czkał nas ciężki dzień. Planowaliśmy przejechać przez Tatry na Słowację. Cali połamani zebraliśmy się z dworca około piątej rano. Właśnie zaczęły otwierać się niektóre sklepy. Ponieważ żołądki przyklejały nam się do kręgosłupa pojechaliśmy najpierw do pobliskiego sklepu i zjedliśmy coś nie coś. W tym czasie zaczęło coraz mocniej świecić słońce i zapowiadało się na ładną pogodę. Sam nie wiem czemu postanowiliśmy jechać na granicę przez Poronin. Więc z powrotem „Zakopianką”, na szczęście nie było jeszcze dużego ruchu. Do Poronina mieliśmy jeden z ostatnich prostych odcinków na naszej dzisiejszej trasie. Do Bukowiny Tatrzańskiej dojechaliśmy dosyć szybko. Tutaj ostatni raz z Polski dzwoniliśmy do domu. Teraz zaczęła się wspinaczka. Od zakrętu do zakrętu. Co chwilę mijały nas samochody ciężko dysząc (często ciężej niż my). Tylko ludzie z autobusów mieli kupę radości gdy mijali nas siedząc wygodnie w fotelach. Przed samą granicą bardzo ostra serpentynka w dół.
Granica Polsko – Słowacka – Łysa Polana – 1999 r
Na Łysej Polanie pełno samochodów i autobusów. Na szczęście my bez problemu przeszliśmy bez kolejki. Wjechaliśmy na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego. Pogoda zrobiła się już bardzo ładna, wręcz gorąca i duszna. Niestety mieliśmy duży deficyt płynów a w tej okolicy sklepów jak na lekarstwo. Jedynym „ratunkiem” jak się nam wydawało okazały się strumienie górskie. Niestety ten pogląd okazał się zgubny dla Mikołaja, który w późniejszym czasie odchorował to. Nasza wspinaczka skończyła się dopiero na Sedlo Príslop (Przełęczy Pod Prislopom) w najwyższym punkcie naszej trasy (1082 m n.p.m.). Teraz czekał nas dosyć długi i szybki zjazd do samego Ždiar. Niewielkiej miejscowości rozciągniętej na dwóch zboczach wzdłuż szosy. Tutaj też znaleźliśmy w końcu pierwszy sklep.
Od Ždiara wiedzie bardzo ładna szosa, położona w głębokim wąwozie, ograniczonym z dwóch stron stromymi skalistymi ścianami. I rwącą rzeka Biela Struga. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w miejscowości Tatranská Kotlina. Jest tutaj bardzo ciekawa i udostępniona do zwiedzania Belanská jaskyňa (Jaskinia Bielska). Położona na kilku kondygnacjach, z trzema jeziorkami, częściowo zamarzniętymi, wspaniale oświetlona. Jedynym mankamentem jej jest ułożenie betonowego chodnika na całej trasie zwiedzania. Chwilami można poczuć się jak w bunkrze. Pojechaliśmy dalej. Droga do samej Tatranská Lomnica, jest bardzo nudna i sztucznie wycięta w lesie. Nie jedzie się przyjemnie zwłaszcza, że cały czas lekko pod górkę, w palącym słońcu. W Tatranská Lomnicy mieliśmy już wszystkiego dosyć. W „dużym”, jak na warunki słowackie, supermarkecie „Domu Potrawin” zrobiliśmy zakupy i skierowaliśmy się bardzo krętą drogą na „EuroCamp”. Bardzo duże pole namiotowe. Były tutaj rejestracje samochodowe z praktycznie całej Europy. Naliczyliśmy ponad dwadzieścia państw, w tym oczywiście dużą grupę z Polski. Kamping jest usytuowany kawałek za miastem, co dawało duży spokój i wspaniały widok na drugi najwyższy szczyt Tatr – Lomnický štít (Łomnica) 2634 m n.p.m. Było jeszcze wcześnie lecz nie ukrywam, że byliśmy już zmęczeni. Porozmawialiśmy jeszcze z spotkanymi tam Polakami. Wypiliśmy słowackie piwo (polecam – „Zloty Bazant”, nie polecam – „Tatran”, ostrzegam przed „Kamzik”).
Dzień 9 – 27 lipca Tatranská Lomnica – Debinky
Słońce dopiero zaczęło wyłaniać się na horyzoncie jak my już byliśmy na nogach. W składaniu namiotu mieliśmy już taką wprawę, że trwało to tylko kilka minut. Do Popradu jedzie się bardzo nie przyjemnie. Droga nie jest trudna lecz widoki są okropne. Po PGRowskie, rozpadające się gospodarstwa i wiele nieużytków. Co jakiś czas zaniedbane zakłady państwowe. Poprad duże miasto, powoli wydostające się z gospodarczego dołka. To typowe betonowe blokowisko, jedynie samo centrum jest bardzo ładnie świeżo odrestaurowane dzięki prywatnym inwestorom. Można tutaj dobrze i w miarę tanio zjeść. Co i my uczyniliśmy. Mimo, że jest to jedno z większych miast Słowackich, nie ma tutaj nic ciekawego do oglądania. Ruszyliśmy więc w dalszą trasę. Byliśmy już w zasadzie w, gdy Michał stwierdził, że ma awarię. Już od poprzedniego dnia coraz ciężej mu się jechało. Myślał, że to ze zmęczenia. Okazało się, że pękła mu tylna oś ale się nie rozsypała, przez co się nie zorientował. Niestety tego elementu nie mieliśmy zapasowego (a mieliśmy prawie wszystko !), nie przewidzieliśmy tej możliwości. Dalsza jazda była niemożliwa. Gdzie teraz znaleźć nową oś. Najbliższa miejscowość gdzie można było znaleźć jakikolwiek sklep z częściami (niestety sieć serwisów i sklepów na Słowacji jest bardzo skąpa) to Poprad, który minęliśmy przynajmniej kilkanaście kilometrów temu. Po krótkiej rozmowie i namyśle, zdjęliśmy z Mikołajem bagaże i wróciliśmy się szukać sklepu. W Popradzie zaczęliśmy szukanie od głównej ulicy. Był tam sklep z sprzętem sportowym, niestety firmowy sprzęt i wysokie ceny tam były, lecz części zapasowych brak. Na „szczęście” ekspedientka znała angielski i skierowała nas w inne miejsce. Objechaliśmy pół Popradu i nic. Zdenerwowani wróciliśmy do początku. „Złapaliśmy ” tu tubylca z rowerem – co jest tu dość rzadkie – pokierował on nas w pobliską uliczkę, gdzie rzeczywiście był i to dobrze zaopatrzony sklep. Części głównie Made in Taiwan, Shimano oraz Romet Bydgoszcz – Polska. Ceny podobne jak w Polsce. Dość ciekawie sprzedawczyni tłumaczyłem, że chcę jeszcze łatki do dętek, nie da się tego opisać trzeba było to zobaczyć. Cali szczęśliwi wróciliśmy do Michała. Niestety okazało się, że nie zwróciłem uwagi i kupiłem oś przednią zamiast tylnej. Niestety nie pasowała Musieliśmy jechać jeszcze raz. Straciliśmy na całym zamieszaniu prawie pół dnia i wiele siły.
Dalsza trasa przez Słowacki Raj jest bardzo ładna niestety nie mieliśmy już czasu na jego podziwianie. Byłem wcześniej już w tym parku i wiem, że jest on bardzo ciekawy. Szczególnie trasy piesze na skałkach. Cały Park to niewielkie góry lecz bardzo malowniczo poprzecinane wąwozami i kaskadami w których płyną strumienie. Było już późno więc w na noc zatrzymaliśmy się na pierwszym napotkanym polu namiotowym w okolicy. Trafiliśmy do miejscowości Dedinky. Byliśmy strasznie zmęczeni i poszliśmy spać.
Dzień 10 – 28 lipca Debinky – Silica
Cały Słowacki Raj to skaliste, wapienne wąwozy, porośnięte sosnowym lasem. Jest tu bardzo wilgotny i dość ciepły o tej roku klimat. Debinky leżą nad sztucznym zbiornikiem Palcmanska Maša, u podnóża Gašowska Skala (1106m n.p.m.). Czas nas naglił więc dalszą jazdę postanowiliśmy przyspieszyć. Minęliśmy Rožnave i zaraz za miejscowością Slavec skręciliśmy w stronę węgierskiej granicy. Wjechaliśmy na teren Słowackiego Krasu. To tutaj Słowacy planuja otwarcie kolejnego z swoich parków narodowych (Národný Park Slovenský Kras). Na razie nie ma tu praktycznie żadnej wzmianki i informacji o tym fakcie. Rzeczywiście jest tu pięknie i „dziewiczo”. Bardzo mały ruch, mało zabudowań. Te zabudowania co są, same mogły by być skansenem. Niestety bardzo zaniedbany i zapomniany obszar tego kraju. Dookoła było mnóstwo skałek, dolin i jarów krasowych. Byliśmy już bardzo blisko granicy, kilkaset metrów. Według mapy miało być tu gdzieś przejście graniczne. Niestety okazało się, że było ale kilka lat temu i tylko dla Słowaków i Węgrów. Najbliższe otwarte jest 20 kilometrów dalej. Niestety po namyśle zdecydowaliśmy, że nie damy już rady czasowo aby tam dojechać. Czekała nas jeszcze droga powrotna do Polski. Jechaliśmy jeszcze dwa kilometry aż do miejsca gdzie droga prawie dochodzi praktycznie do granicy. Zauważyliśmy słupki graniczne, niestety na rowerach nie dało się tam podjechać. Zeszliśmy z rowerów i pieszo doszliśmy do granicy. Było tam mnóstwo tablic informujących chyba (bo nie znamy węgierskiego) o zakazie zbliżania się, więc nie zaryzykowaliśmy przekroczenia granicy. Po drugiej stronie rozciąga się węgierski park narodowy Aggteleki Nemzeti Park z pięknymi jaskiniami.
Niestety tu kończy się nasza podróż na południe. W lesie rozbiliśmy się na noc. Bo tak prawdę mówiąc nie mieliśmy pojęcia gdzie w pobliżu jest pole namiotowe, a dookoła była dość duża pustka. Na tyle bezpieczna i odludna, że zaryzykowaliśmy.
Dzień 11 i 12 – 29 i 30 lipca Silica – Poprad – Zakopane
Droga powrotna do Polski wiodła praktycznie tą samą trasą co poprzednio. Nie wydarzyło się podczas niej nic ciekawego a i my nie zatrzymywaliśmy się specjalnie, na żadne zwiedzanie. Do samej Tatranskiej Lomnicy mieliśmy w miarę ładną pogodę, lecz zaczynał wiać coraz silniejszy wiatr, który sprawiał, że jazda stawała się mało przyjemna. Niestety musieliśmy ją pokonać. Za Tatrzańską Łomnicą zaczęła padać delikatna mżawka. Musieliśmy ubrać się w kurtki przeciw deszczowe, mocno krepujące ruchy. Dodatkowo mokre szczęki hamulcowe, szczególnie w „Rometach” słabo przylegały do obręczy. Duża część drogi w tym miejscu biegła z górki, my byliśmy mocno obładowani i zdarzało nam się, że zarzucało nam tylnym kołem. Na szczęście uniknęliśmy kraks. Jednocześnie pobiliśmy nasz rekord szybkości – 47 km/h. Nie proponuję nikomu. Gdy hamowaliśmy zdarzało nam się, że z hamulców szła aż para rozgrzanego deszczu padającego na szczęki. Podczas podjazdu na przełęcz pod Prislopom, zebrały się bardzo czarne, deszczowe chmury i zaczęło coraz mocniej padać i wiać. Wiatr w twarz w zasadzie uniemożliwiał dalszą jazdę, szczególnie pod górę. Na szczęście znajdował się tam bar przydrożny w malowniczym miejscu gdzie można było się schować i oglądać schodzące z pastwisk stada owiec na tle czarnych gór. Po około godzinie chmury rozeszły się i ruszyliśmy dalej. Po drugiej stronie gór deszcz już nie padał ale było bardzo duszno. Na Łysej Polanie pogoda całkowicie się wypogodziła. Tym razem chcieliśmy skrócić sobie drogę i zaraz za serpentyną skręciliśmy w lewo szosą przez Tatrzański Park Narodowy. Niestety ten pomysł nie był najlepszy. Po krótkim ostrym zjeździe musieliśmy długo delikatnie lecz żmudnie wspinać się pod górkę (droga wygląda na płaską).
Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy Dolinie Suchej Wody przypłaciliśmy to utratą okularów przeciw słonecznych, które rozjechał nam ciężarowy samochód wojskowy, ale poznaliśmy Czecha który tak jak my podróżował rowerem po z Czech na Ukrainę i z powrotem. Miał kondycję. Wymieniliśmy kilka uwag, pogadaliśmy o trasie i pojechaliśmy dalej. Przez Jaszczurówkę mieliśmy już na szczęście tylko z górki. W Zakopanym byliśmy dość późno, bo po dziewiętnastej. Szukaliśmy jeszcze naszego kuzyna który miał w tym samym czasie być w Zakopanym. To on nas znalazł na polu namiotowym. Uwaga! jeśli ktoś nie musi niech nie korzysta z kampingu przy Krokwiach. Pełno ludzi, nie ma gdzie się rozbić. Jest wiele prywatnych pól. Następnego dnia mieliśmy jeszcze trochę czasu więc pojeździliśmy po okolicy. Między innymi pod reglami pzry Dolinie Białego, i wjechaliśmy na Gubałówkę. Ciekawe doświadczenie. Po piętnastej mieliśmy powrotny pociąg do Bydgoszczy. Tak zakończyła się nasza wyprawa, pełna wrażeń.