Największym problemem Europejczyka podczas podróży po dalekich krajach jest to, że myśli jak „Europejczyk”. Dopiero zrozumienie i zaakceptowanie sposobu myślenia oraz postępowania innych kultur pozwala mu łatwiej funkcjonować z dala od „cywilizacji”.
Dzisiaj padł nowy rekord pobudki – trzecia rano. A pamiętajmy, że w Tajlandii jest pięć godzin do przodu i nasze organizmy jeszcze nie do końca przyzwyczaiły się do tej zmiany godzin. Już o 5:55 mieliśmy pociąg do Aranyaprathet, położonego przy granicy z Kambodżą. Główny dworzec kolejowy w Bangkoku – Lambhong, nie jest zbyt duży jak na tak duże miasto. Przestronny budynek w stylu kolonialnym. Czysty i zadbany, dość pusty. To głównie z powodu silnej ochrony przeganiającej wszystkich bezdomnych, których przed dworcem jest dość dużo. Na peronie konduktorzy ustawili dodatkowe tabliczki informacyjne, z angielskimi opisami. Dzięki czemu, nam nieznającym wywijanych literek tajskich, bardzo ułatwiło orientację.
Jazda lokalnym pociągiem to fajna i ciekawa choć nieco nużąca podróż. Bilet na 250 km jazdy, to jedyne 48 batów (4,80 zł). Klasa 3 bo tylko taka kursuje na tej trasie. Luksusów i wygód brak, czego się spodziewaliśmy. Jedyna toaleta była wystarczająco odstraszająca, by ją omijać długim łukiem. Choć po drodze dwa razy sprzątana – po Tujsku. Czyli liczy się fakt sprzątania, nie koniecznie efekt. Za klimatyzację robią okna bez szyb i podwieszone pod sufitem wentylatory, pamiętające dawne czasy budowy wagonu. Siedzenia drewniane, niezbyt wygodne i dość brudne.
Za oknem na zmianę dość kontrastowe obrazy. Wjeżdżając do miasteczka w oczy rzucały się ciągnące wzdłuż torów slumsy, wdzierające się prawie na tory. Nieład i walające się wszędzie śmieci, a w śród nich wystające co kawałek wszędobylskie anteny satelitarne. Dookoła wszystko szare, betonowe, blaszane i brudne. Tutaj pociąg mocno zwalniał tak jak by maszynista bał się, że za chwilę ktoś wpadnie z pobliskiego domu na tory. Dzięki temu mogliśmy dobrze przyjrzeć się życiu tutejszych mieszkańców. Nie jest to jednak najbiedniejsza grupa społecznych w Tajlandii, biedniejsi w ogóle nie mają domów i śpią na ulicy. Domy splecione z blachy falistej i starych banerów reklamowych, wyglądały jak by miały się zaraz rozpaść. Oczywiście wszędzie rozwieszone sznury z suszącym się kolorowym praniem. Wyjeżdżając za miasto widoki z okna radykalnie się zmieniają.
Zieleń pól ciągnących się aż po horyzont. Nie rzadko zatopiona w płytkiej, stojącej wodzie. Ponieważ było już bardzo ciepło to ludzi na polach raczej nie było widać. Wszyscy pochowali się przed piekącym słońcem. Jedyne oznaki życia, to brodzące w wodzie białe wysokie ptaki podobne do naszych czapli i ciemno brunatne wielkie, a raczej grube krowy.
Hałas wentylatorów, szum powietrza z okien, trzeszczenie wagonów mieszały się z piskliwym głosem Tajów. Obok nas, po drugiej stronie przejścia, na drewnianej ławce siedziało dwóch dość starych Tajów. Nie byliśmy w stanie określić dokładnie ich wielu, ale przypuszczalnie mieli nie mniej niż siedemdziesiąt lat. Ich pomarszczone, suche i szczupłe twarze sprawiały wrażenie zawsze uśmiechniętych. Jeden był mało równy, za to drugi nadrabiał gadaniem za ich dwoje. Mimo, że ich rozmowę słyszeliśmy wyraźnie, nie byliśmy w stanie, co oczywiste, zrozumieć ani jednego ich słowa. Starsze panie za ich plecami przypominały trochę nasze przekupki jadące na targ. Atmosfera w wagonie była miła, ludzie, życzliwi, uśmiechnięci i spokojni. Co chwila ktoś przechodził przez wagon i sprzedawał „ciekawe”…. jedzenie. Chociaż nie zawsze mieliśmy pewność czy to co było oferowane było do jedzenia. Większość z nich była dla nas zaskakująca i nie wiedzieliśmy co to jest. Głównie sosy w woreczkach i zielenina. Liczne ciekawe nie znane nam owoce, szaszłyki oraz ku naszej radości pyszne słodkie, okrągłe ciasteczka. Skusiliśmy się też na egzotyczne owoce.
Handel jedzeniem kwitnie nawet na małych stacjach.
Gwar lekko cichł gdy w oddali było słuchać zbliżający się korytarzem dźwięk metalowego dziurkacza do biletów. Oznaczało, to że za chwilę w przejściu pojawi się on. „Król”.
Król pociągu, pan konduktor. Stukające w jego ręku narzędzie, dodawało mu jeszcze więcej ważności. Tak jak by już jego postura była mało znacząca. Jak by chciał dać wszystkim znać „uwaga nadchodzę”. Przy dość niskich i szczupłych Tajach on miał dwa metry wzrostu, potężną budowę ciała, mundur. Wyraźnie wybijał się ponad tłumem. Nawet Maciej, który nie należy do drobnych przy nim wyglądał niepozornie. Na szczęście jego aparycja była kompletnie odmienna od jego zachowania i nastroju. Sprawdzał bilety, zagadywał podróżnych. Był bardzo miły i wesoły. Przysiadał się do podróżnych i krótko zabawiał ich rozmową. Kompletnie nie wiemy o czym rozmawiali, ale zawsze na twarzy rozmówcy pojawiał się miły uśmiech.
Po upływie kilku godzin jazda stała się nużąca, szczególnie, gdy temperatura za oknem mocno wzrosła. Maciej jak zwykle korzystał z każdej okazji aby choć na chwilę zmrużyć oko. Chociaż głośne rozmowy i kręcenie się współpasażerów nie ułatwiały tego zadania. Byliśmy jedynymi „białasami” w całym wagonie. Więc miejscowi co jakiś czas ukradkiem na nas spoglądali. Gdy tylko orientowali się, że ich widzimy, miło uśmiechali się do nas. Co chwilę regularnie coś jedni, własnego lub zakupione u krążących sprzedawców. Nierzadko wymieniając się wzajemnie posiłkami. Sprawiali wrażenie jakby cała ich podróż miała na celu najedzenia się. Później gdy już bardziej poznaliśmy zwyczaje jedzeniowe Tajów, nie dziwiły nas pory i ilości zjadanych posiłków. Pociąg jechał wolno i zatrzymywał się na każdej napotkanej stacji. Gdzie wsiadało i wysiadało co jakiś czas kilka osób. Wszyscy obładowani pakunkami, jak by był to pociąg towarowy, a pasażerowie dostarczali towary na targ. Co oczywiście nie było wykluczone.
Po sześciu godzinach jazdy Aranyaprathet, przywitało nas co oczywiste upałem i piekącym słońcem. Tory kończą się kilka kilometrów od granicy, do której prowadzi szeroka szosa. Szeroka jest w teorii, bo na jednym pasie stał sznur samochodów ciężarowych chcących wjechać do Kambodży. Kierowcy byli nerwowi, bo przejście otwarte jest tylko do godziny szesnastej i jak ktoś nie zdąży musi czekać do rana. To samo dotyczy pieszych przekraczających granicę. Na szczęście my mieliśmy dość duży zapas czasu.
Aranyaprathet – stacja końcowa.
Kilka kilometrów to nie jest niby wielki wysiłek, jednak w słońcu i z plecakami na plecach nie było miło i przyjemnie. Wysoka brama przejścia granicznego widoczna jest już z daleka. A krzątający się dookoła ludzie wyglądają jak mrówki pracujące w mrowisku.
Wśród tych mrówek było kilka wyjątkowo zaradnych, a nawet cwanych. Za swoje ofiary wybrały turystów. Turyści to taka grupa ludzi, która w ferworze fascynacji podróżą, nie zawsze logicznie podejmują decyzję i łatwo ich namówić na koszty, których w innej sytuacji by nie ponieśli. Oferowali niezorientowanym turystom „szybką i bezproblemową wizę Kambodżańską”. W tym przypadku nie daliśmy się naciągnąć, gdyż z wcześniejszych lektur w internecie wiedzieliśmy, że wizę można kupić tylko i wyłącznie po stronie Kambodżańskiej w oficjalnym biurze wizowym. Szliśmy więc okratowanym tunelem wprost do odprawy wyjazdowej z Tajlandii. Mijając zaczepiających nas „sprzedawców” i pograniczników. Na granicy Tajlandzkiej jedyna formalność to pieczątka wyjazdowa z anulacją wizy. Dostaliśmy ją w kilka minut prawie bez zatrzymywania się. Strefa graniczna między Tajlandią i Kambodżą to jeden wielki bałagan i nieład. Hotele, naciągacze, taksówki. Samochody zmieniające pas z lewostronnego na prawostronny, a w konsekwencji po tej stronie wszystkostronny. Tu zaczyna się też papierkomania. Z perspektywy czasu wiemy, że nie jest to jakoś skomplikowane pod warunkiem, że wie się gdzie i po co iść. W teorii byliśmy na to przygotowani, jednak w rzeczywistości okazało się trochę bardziej skomplikowane. Więc po kolei. Najpierw kontrola zdrowia. Kontrola ładnie powiedziane. Trzeba napisać czy jest się zdrowy – a co mieliśmy napisać? Mogliśmy cokolwiek wpisać, bo nikt tego nie czytał, tylko odkładał na kupkę z innymi papierami. Teraz trzeb dostać – kupić wizę. Ważne aby nie przejść miejsca gdzie się ja kupuje, a to prawie każdy robi, bo nie ma żadnej informacji, że w niepozornym budynku za parkingiem, jest najważniejsze miejsce na granicy.
Przejście graniczne Tajlandia-Kambodża.
Koszt wizy 30 $ i… celnik zażądał od nas oficjalnie dodatkowo 100 batów tajskich (pamiętajmy, że to już nie Tajlandia więc czemu baty tajskie?). Nad jego głową wyraźnie wisiał napis w językach khmerskim i angielskim „koszt wizy 30 $” (kropka). Wiec mimo, że 100 batów to niewiele, powiedzieliśmy trochę z obawą ale stanowczo – nie.
Przejście graniczne Tajlandia-Kambodża
Wysoki i dobrze zbudowany strażnik w ciemnym mundurze i trochę za dużej czapce grzecznie nam podziękował i powiedział, że w związku z tym wizy nie będzie. Spodziewaliśmy się jego reakcji, chociaż baliśmy się co będzie dalej. Stanęliśmy ponownie w kolejkę i znowu ta sama sytuacja z innym strażnikiem, który tak samo bez żadnego skrępowania oficjalnie zażądał dodatkowych stu batów. Znowu się postawiliśmy – tak dla zasady. Taki nasz polski przewrotny charakter. Znowu brak zgody ze strony pogranicznika, ale tym razem z pewną złością i irytacją. Za trzecim razem, gdy już znana była urzędnikom nasza postawa, wcale nie chcieli z nami rozmawiać, głośno nas obgadywali i śmiali się z nas, sprawdzając naszą reakcję na ich podejście do łapówki. Nasza postawa była z góry przygotowana, ponieważ wyczytaliśmy wcześniej w internecie, że trzeba być stanowczym ale i spokojnym, a można osiągnąć swój cel. I rzeczywiście po kolejnych kilku minutach (gdy już trochę zwątpiliśmy) podszedł do nas kolejny pogranicznik i zabrał nasze dokumenty, z wyraźnym niezadowoleniem i irytacją. W tym czasie kilkanaście innych osób grzecznie zapłaciło dodatkowe 100 batów i bez problemów otrzymali wizy. Kolejne 10 minut i mamy wizę. Naszym zdaniem i tak łatwo poszło, bo w internecie wiele osób straszyło, że urzędnicy robią dużo problemów nie tylko finansowych. Nasza radość z tempa nie trwała długo bo za chwilę wpadliśmy w kolejną kolejkę i papierki. Nawet nie wiem co wypełniałem. Mogłem znowu wpisać cokolwiek bo tego znowu nikt nie czytał. W małym nieklimatyzowanym i niewietrzonym budynku, gdzie sufit był ledwo nad naszymi głowami, było bardzo duszno. Kilka dychawicznych wentylatorów próbowało trochę ruszyć powietrzem, ale niewiele mogły zrobić. Mimo kilku okienek szło wolno, bardzo wolno. Z jednej strony urzędnicy mieli do dyspozycji czytniki paszportów i kamery do rozpoznawania źrenic oka, ale tak naprawdę większość pracy wykonywali ręcznie, mozolnie sprawdzając i wypełniając druki. Zastanawialiśmy się do czego tak rozbudowana biurokracja papierkowa służy, czy naprawdę jest ona w stanie powstrzymać niechcianych gości. Jak wszyscy przed nami posłusznie podeszliśmy do małego, zakratowanego i dość brudnego okienka. Znużony strażnik, z pełną powagą swojego urzędu powoli przeglądał paszporty, sprawiając wrażenie że najbardziej interesują go kolorowe wizy inny państw. Wziął nasze druki które wcześniej wypełnialiśmy i nie czytając ich sprawdził czy wszystkie rubryki są wypełnione. Długo coś stukał w klawiaturę, tak jak by wszystko z druku przepisywał do komputera. Ruchem ręki pokazał kamerę i kazał się odsunąć. Za zakratowanym okienkiem gwar i ścisk jeszcze większy niż po naszej stronie. Co chwilę ktoś przeszkadzał urzędnikowi, a ten z stoickim spokojem odpowiadał i patrzył w monitor. W końcu rozłożył sobie wszystkie druki przed sobą na stole i zabrał się za stemplowanie. Rękę miał już mocno wprawioną, bo ilość stempli była imponująca. Na koniec wkleił nam kolorową wizę i oświadczył znudzonym i stanowczym głosem – OK, go.
Teraz już tylko przy ramie pokazujemy,że mamy wszystkie papierki i możemy iść. Jesteśmy w jednym z najbiedniejszych krajów świata – Kambodży. Jeszcze niedawno nawet o tym nie marzyliśmy. Po stronie Kambodżańskiej jest miasteczko Payi Pet. Małe, brudne i chaotyczne. Żyjące tylko z granicy i turystów. Szybko znalazł się „darmowy” bus na dworzec. Jednak w tym kraju nie ma komunikacji publicznej, ani kolejowej, ani autobusowej. Mimo czytania wcześniej o tym pseudo „darmowym” autobusie, tak jak grupka innych turystów wsiedliśmy. W sumie co mieliśmy innego zrobić? Tu nic innego nie ma. Zakurzony plac, grupka krzątających się mężczyzn, głośno wzajemnie się przekrzykujących, kilka jadących samochodów i ten autobus.
Pseudo dworzec to postój prywatnych busów i taksówek, wożących ludzi dalej w głąb kraju. Zero konkurencji. Ceny ustalone z góry – 12$ za taxi od osoby i 9$ za bus. Wraz z fińską parą wzięliśmy taxi. Druga wpadka te logistycznego rozwiązania to taka, że taxi nie jedzie do hotelu tylko wysadza nas gdzieś na parkingu, oczywiście na przedmieściach Siem Reap (czyt. Simram, khm. ក្រុងសៀមរាប) . Tu przejmują nas kolejni ludzie „z obsługi ruchu turystycznego” – czytaj naciągacze. Zaraz znalazł tuk-tuk, który miał nas zabrać „za darmo” do hotelu pod warunkiem, że od razu wykupimy na następny cały dzień, tego tuk-tuka, do zwiedzania Angkor. Mieliśmy inne plany, po małej sprzeczce ruszyliśmy dalej pieszo. Nie jest to takie proste bo nie ma aktualnych map Siem Pamp, a miasteczko cały czas się rozrasta w niekontrolowany sposób. Wiec odnalezienie w tym gąszczu swojego hotelu to niezłe wyzwanie. Ale… my mieliśmy olbrzymią pomoc w postaci nawigacji turystycznej. Niewielkie urządzanie TwoNav z GPS (zobacz opis >>>) i przyzwoitymi mapami w tym całej Kambodży. Szybko wskazało nam drogę. Przy okazji poznaliśmy mało uczęszczane zakamarki miasteczka, ale nie było nudno. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze przydrożny barze. Niestety jedzenie nie było tu smaczne, obsługa (kilkunastoletni chłopiec) mało zainteresowana. No i ceny. Nie dosyć, że wysokie to jeszcze w dolarach. Byliśmy na to przygotowani. Jednak kiedy pojawił się nagle właściciel tego baru i wydal nam resztę w dziwnej walucie 200 000 riekl to się zdziwiliśmy i zdenerwowaliśmy. Wiedzieliśmy, że ta waluta jest tutaj (i wszędzie indziej) kompletnie nic nie warta. Właściciel wyjaśnił, że tak tu jest i nie będzie dyskutował. Obsługa zaczęła na nas krzyczeć i wzywać. kazali się nam wynosić. W pobliżu nie było innych turystów, a niestety zaciekawieni tubylcy chętnie włączyli się do „wyjaśnień”, stając po stronie właściciela. Zrobiło się niemiło a na dodatek ciemno. Dla kilku groszy nie warto było ryzykować. Odpuściliśmy sobie i poszliśmy dalej do hotelu
Na koniec tego trudnego i ekscytującego dnia okazało się, że nasz pokój będzie dostępny dopiero następnego dnia. Na szczęście tutaj to nie problem. Zaraz na tej samej ulicy znalazł się ładny, czysty i zadbany hotelik za podobne pieniądze.
<<< więcej tekstów z wyprawy do Azji południowo-wschodniej >>>