Tajlandia jak i inne kraje regionu zwrotnikowego, kojarzą się nam z piękną słoneczną pogodą i upałami. Jest to jednak połowa prawdy. Temperatura jest tu zawsze wysoka, a raczej bardzo wysoka. Niestety pół roku to pogoda deszczowa – monsunowa.
Przed wyjazdem do Tajlandii staraliśmy się trochę poczytać o pogodzie, której się obawialiśmy, ale z perspektywy Europy trudno było ją zrozumieć. Warto jednak się do niej przygotować. Gdyby dzisiaj ktoś nas spytał czy padało powiedzieli byśmy – tak. Czy mokliśmy – raczej nie.
Jak to z tą pogodą jest. Na początku naszego pobytu w połowie lipca pogoda ogólnie była super i szczerze mówiąc nigdy byśmy nie pomyśleli, że jest to pora deszczowa (początek). Co prawda codziennie rano jest pochmurnie. Ciemne grafitowe chmury zasłaniają niebo i co za tym idzie, słonce. Patrzyliśmy w niebo i zastanawialiśmy się co będzie dzisiaj z pogodą. Mimo to, beztrosko szliśmy w teren. Około jedenastej zaczyna robić się parno, a słońce mocno przebija się przez chmury. Po chwili jest już „piękne” słońce. Niestety jednocześnie robi się straszne gorąco. Temperatura skacze do trzydziestu ośmiu – czterdziestu stopni Celsjusza. Wilgoć unosi się do góry. O dwunastej, trzynastej nie da się oddychać, a pot zalewa wszelkie zakamarki ciała. Robimy kilka kroków i jesteśmy zmęczeni, jak byśmy biegali godzinę. Ta pogoda przegania z ulicy nawet Tajów. Chowają się w cieniu, pracujący przerywają pracę, robią sjestę. Koniec sprzedaży pierwszej tury jedzenia. W tych warunkach nie da się jeść. Na ulicach zostają tylko, wszędobylscy turyści z butelkami wody w garści, szukający kolejnej atrakcji turystycznej. Oczywiście korzystają z tego „polujący” na zmęczonych turystów kierowcy tuk-tuków. Gdy ofiara – turysta – opada z sił i nie ma ochoty na dalszy spacer, jest to najlepszy moment aby skusić go na „okazyjną podwózkę”.
To nic, że pada … tu wszyscy są przyzwyczajeni
Tak jest mniej więcej do piętnastej, szesnastej. Wtedy na każdym kroku ponownie zaczynają rozstawiać się stragany. Pojawiają się pamiątki i oczywiście jedzenie. Tym razem bardziej obiadowe. Często koło siedemnastej, zaczyna padać. Umownie padać, tak po naszemu to bardziej „kapuśniaczek”. Taki pył wodny, para wodna. Niby pada, ale tego prawie nie widać i prawie nie czuć. Dawał by on miłe wytchnienie, gdyby nie utrzymująca się wysoka temperatura. Mimo „deszczu” ulice pozostają suche. I taki opad powtarza się co jakiś czas, aż do wieczora. Dzięki tak drobnym kropelkom wody można bez problemu chodzić i nie zwracać uwagi na deszcz.
Na szczęście z każdą godziną słońce schodzi na horyzoncie coraz niżej, robi się ciemniej i temperatura spada. Od dziewiętnastej na ulicach od nowa tętni życie. Jest rześko i przyjemnie. Od czasu do czasu pojawia się nawet miły wiaterek. Jest to idealna pora aby gdzieś usiąść, zjeść i porozmawiać. Zanurkować w niezliczonych straganach upchniętych w każdej wolnej przestrzeni, ulicy, bramy, zaułku. Chodniki obstawione są szczelnie, więc w najciaśniejszych miejscach chodzi się po prostu ulicą.
W tej wieczorno-nocnej aurze jest jeden „mały” wyjątek. Radzimy dobrze obserwować tubylców. Gdy spoglądają nerwowo w niebo – Ty patrz co dzieje się na ulicy. Gdy w pośpiechu zaczynają się krzątać i poprawiać lub uszczelniać foliowe daszki swoich prowizorycznych straganów oznacza to – uciekaj !. Dosłownie. Masz zalewie kilka minut na znalezienie sobie miejsca pod jakimś solidnym dachem. Nagle wiatr zaczyna mocno wiać, szarpać wielkie drzewa. Parasole zaczynają „uciekać” po ulicy, a plastikowe krzesełka tańczyć na wietrze. Po chwili zaczyna padać. Błąd ! nie padać – lać. Tu się deszcz nie rozkręca. Tu nagle jest ściana wody. Kto nie zdążył umknąć, jest już przemoczony. Momentalnie ulice zmieniają się w rwące potoki. Wszędzie leje się woda, stragany pozasłaniane folią, kałuże głębokie, woda leje się za kołnierz z każdego daszku. Kto miał klapki na nogach (większość) mógł sobie w tej ciepłej wodzie brodzić. Tacy jak Maciej w butach sportowych i skarpetach (musi ze względu na nogę) mieli momentalnie „zgnojone” buty. Po takiej kąpieli dalsze zakupy czy jedzenie nie są już interesujące, nawet dla wytrwałych.
Potoki na ulicach po chwilowym deszczu
Z każdym kolejnym dniem, częstotliwość ulew się zwiększała. Tak wyglądały miłe złego początki. Po mniej więcej 1,5 tygodnia częstotliwość i intensywność padającego deszczu znacznie się wzmogła. Były to ulewne deszcze, trwające kilka godzin zwykle w godzinach wieczornych i nocnych, ale w ciągu dnia też nikłe szanse były na to aby przynajmniej raz dziennie nie zmoknąć.
Zupełnie inaczej jest w dżungli. Gdy wydawało nam się, że w mieście, lub na otwartej przestrzeni jest gorąco i duszno, tak tutaj zrozumieliśmy, że to był tylko wstęp do „piekła”. Nasza wyprawa po dżungli była na dodatek w terenie górzystym co dodatkowo wzmacniało zmęczenie. Można powiedzieć, że tutaj powietrze widać. Ponieważ wszystko dookoła paruje w powietrzu unosi się olbrzymia ilość pary wodnej, utrudniającej oddychanie i zabierającej tlen. Nie ma mowy o choćby lekkim powiewie wiatru który mógł by przynieść chwilę ochłody. W tych warunkach nasze ciała zaczynają się pocić. Nie! pocimy to się na plaży, tutaj ciało próbuje nagle wycisnąć z naszego organizmu każdą kroplę wody przez wszystkie pory w naszej skórze. Gdy tak szliśmy, pot zalewali nam oczy, koszulki kleiła się do ciała, a płytki oddech ledwo łapał powietrze. Nagle usłyszeliśmy od naszego przewodnika hasło:
– stop! wkładamy kurtki i zabezpieczamy plecaki przed deszczem.
Rozejrzeliśmy się dookoła. Nic się nie zmieniło, więcej nawet nie widać chmur z których mógł by polecieć deszcz. Przewodnik jak powiedział tak szybko osłonił swój plecak. My zanim zdążyliśmy się zorientować usłyszeliśmy szum i zaraz poczuliśmy, jak by ktoś wylał na nas wiadro wody. Deszcz !
– Jasnowidz jakiś czy coś – pomyśleliśmy.
Przewodnik szybko nam wytłumaczył, że chwile wcześniej nagle ptaki przestały śpiewać, co jednoznacznie oznacza albo drapieżnika labo deszcz. Co zrobić gdy zaczyna padać? Trzeba się gdzieś schować. Mimo, że tu jest mnóstwo drzew i wielkich liści, nie da się schować przed deszczem, wydaje się jak by on padał z każdego kierunku. Pod nogami momentalnie po czerwonej gliniastej ziemi zaczęły płynąc rwące strumienie wody. Deszcz kąpał z każdego listka. Spływający przed chwilą pot z czoła wymieszał się teraz z deszczem. Niestety wcale nie zrobiło się chłodniej, jeszcze trudniej było rozmawiać i oddychać. Woda wlewała się nam do ust, prawie jak byśmy pływali. Po chwili byliśmy cali mokrzy, nie było już sensu nic na siebie zakładać. Szliśmy dalej, zastanawiając się tylko czy nasz sprzęt elektroniczny jest dobrze zabezpieczony. Na szczęście miesimy dobry plecak Wolfganga i w środku było sucho.
Po kilkunastu minutach tak jak zaczęło, tak samo nagle przestało padać. Usłyszeliśmy ponownie śpiew ptaków. Widoczność się poprawiła, wydawało się nam nawet, że jest już mniej gorąco. Znów powietrze zaczęło intensywnie parować. Wszystko dookoła wróciło do stanu przed deszczem. Tylko my szliśmy przed siebie, zmoczeni z klapiąca woda w butach.
Teraz dopiero zrozumieliśmy dlaczego Tajowie noszą foliowe peleryny, tanie, łatwe do nałożenia, odporne na deszcz. Przy najbliższej okazji też takie nabyliśmy. Na marginesie dodamy tylko, że pakując się w drogę powrotną posłużyła nam ona jako folia zabezpieczenie do zapakowania „deski surfingowej”( deski z wyrzeźbionymi słoniami J długości 120cm).
Warto tu przy okazji wspomnieć o suszeniu. Mimo wysokiej temperatury, nic nie schnie, nie można sobie powiesić prania na lince, bo nawet przy dobrym słońcu, wilgoć w powietrzu nie pozwoli odparować wodzie z rzeczy. Jedynym w miarę realnym sposobem jest ubranie mokrych rzeczy na siebie. Rozgrzane ciało spowoduje odparowanie wody, niestety ubocznym skutkiem jest ponowne przepocenie odzieży
<<< więcej tekstów z wyprawy do Azji południowo-wschodniej >>>
Wasze komentarze
Jeden komentarzAnia
sty 19, 2016też była zaskoczona pogodą w Tajlandii, wydawało mi się, że tam zawsze jest pogodnie i bez deszczu, a jak była rodzinne było pochmurnie i padało. Świetna wyprawa i relacja. Pozdrawiam