Daleko za siedmioma morzami leży nieduży, mało znany kraj wyspiarski …” tak można by zacząć opisywać Wyspy Salomona z perspektywy Europejczyka. Wydawałoby się, że leży na końcu świata i czas o nim zapomniał. Składa się z ponad 900 wysp, w dużej części niezamieszkanych. Największą z nich jest wyspa Guadalcanal ze stolicą kraju – miastem Honiara.
Ze względu na swoje położenie wyspy te są dość rzadko odwiedzanie przez turystów. Najbliżsi sąsiedzi to pobliskie wyspy Papui – Nowej Gwinei i dopiero około tysiąc kilometrów dalej na zachód leży Australia. Pierwsi, Europejczycy, jacy tu dotarli (jak i na pobliskie wyspy Nowej Gwinei) to Hiszpanie w 1568 roku. Wierzyli oni, że na wyspach tych zostały ukryte skarby króla Salomona i tak powstała nazwa Wyspy Salomona. Szybko przejęli je Anglicy i Niemcy. Od 1978 roku są niepodległym państwem w ramach brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Niestety w kraju panuje duża korupcja i dość nieudolna władza, co powoduje liczne niepokoje społeczne. Większość ludności tego kraju mieszka głęboko w dżungli, prowadząc dość prymitywny i leniwy tryb życia.
Życie na Wyspach Salomona płynie leniwie.
W głąb wysp
Miasta, do których później wrócimy, a prowincja to dwa różne światy. Obydwa mocno zatrzymane w czasie, jednak miasto próbuje przejąć z zachodu to, co najgorsze, to prowincja zachowała to, co najcenniejsze.
Głównymi atrakcjami są oczywiście piękne plaże, dżungla i wszechobecny spokój. Większość domów leży albo wzdłuż dróg, albo wzdłuż brzegu morza. Domy wykonane są głównie z liści palmowych, których jest tutaj pod dostatkiem. Bogatsze rodziny, mają domy drewniane, często podniesione ponad ziemię, co chroni je przed zalaniem, podczas intensywnych deszczy i choć trochę przed wszędobylskimi zwierzętami, od pająków, węży, po małe drapieżniki.
Życie płynie tu spokojnie i sielsko. Większość Papuasów dzień spędza na zaspokajaniu codziennych, podstawowych potrzeb, bez planowania przyszłości. Jednak wśród tej społeczności są i tacy co starają się choć trochę poprawić byt swojej rodziny i zakładają proste guesthouse. Z reguły w malowniczej okolicy nad samym morzem. Wygód tam nie ma, ale nie po to przyjeżdża się na Wyspy Salomona. Jest tu cicho i ciepło. Jedynie szum morza i skrzeczące ptaki, ale to jest coś wspaniałego i kojącego
Plaże oczywiście są różne. Blisko miast brudne, po sztormie zasypane. Jednak bez problemu znajdziemy wiele pięknych piaszczystych plaż, z palmami nad wodą, jak z obrazka. Ciepła woda zachęca do kąpieli, a bezchmurne niebo do leniuchowania na plaży. Przy odrobinie szczęścia można zobaczyć w oddali, wyskakujące ponad wodę delfiny.
Wystarczy zejść dosłownie kilka metrów z drogi i znajdziemy się w gęstej dżungli. Otoczą nas wielkie drzewa, oplątane lianami i wszelkimi innymi pnączami. Drzewa, których liście są wielkości dorosłego człowieka. Zielone w każdym odcieniu. Wszędzie dookoła latają kolorowe ptaki, a jaszczurki czy pająki po chwili są już taką normą, że szybko przestajemy na nie zwracać uwagę. Trzeba pilnować się ścieżki wydeptanej przez zwierzęta, aby się nie zgubić.
Infrastruktura kraju, a już tym bardziej infrastruktura turystyczna jest, delikatnie mówiąc słaba. Drogi asfaltowe są gównie wokół stolicy Honiary, ale już kawałek za miastem stają się gruntowe i bardzo, a to bardzo dziurawe. Telefonia komórkowa w miastach ma słaby zasięg, na prowincji w zasadzie nie istnieje, co za tym idzie, internet raczej bywa, niż jest.
Honiara – typowa droga tuż za centrum miasta.
W zasadzie nie ma tu jakiejkolwiek komunikacji zorganizowanej. Jedynym sposobem poruszana się bez własnego samochodu jest łapanie stopa. Praktycznie każdy samochód szczególnie z paką, zatrzyma się, nawet w ciemnej dżungli i zabierze pasażera w kierunku, jakim jedzie, za niewielką opłatą
Paka samochodu złapanego na stopa to główny transport na wyspach.
Honiara
Stolica Honiara według oficjalnych informacji ma około 130 000 mieszkańców, ale wygląda jak niewielkie miasto powiatowe. Trzy czwarte z nich zamieszkało w mieści w ciągu ostatnich dziecięciu lat, co spowodowało duże bezrobocie i chaos. Ne znajdziemy tu wieżowców, supermarketów (w naszych tego słowa znaczeniu). Coś, co możemy nazwać centrum to mało atrakcyjne, jedno i dwupiętrowe, stare i zrujnowane domy. Brzydkie i brudne ulice. Dopiero oddalając się od centrum, domy na osiedlach porozrzucanych po okolicznych wzgórzach zaczynają wyglądać ciekawie i ładnie. Gdyby nie lotnisko i port, pewnie większość turystów by się tu nawet nie zatrzymało. Jedyne miejsce typowo turystyczne to muzeum Kultury Wysp Salomona, w którym znajdziemy eksponaty związane z kulturą, sztuką oraz historią, jednak nie spodziewajmy się, że rzuci nas na kolana.
Dom na przedmieściach Honiary.
Sklepy, a raczej sklepiki, to gównie przerobione garaże, tylko bliżej centrum przypominają normalne sklepy. Wybór na półkach nie jest mały, jest znikomy. Woda, ryż, makaron, ryby w puszkach, jedzenie w proszku, trochę chemii gospodarczej. Większość importowane. Świeże towary jak warzywa, owoce czy ryby można dostać na targowisku.
Betel – obrzydliwy nałóg
Jest jeszcze jeden powód, dla którego mniej odporni turyści starają się jak najszybciej uciec z tego miasta. To krwiste ślady na każdym kroku. Co kawałek, na wszystkim, co tylko jest dookoła widać kropki i zacieki krwistych plam. Jeśli brud w mieście jest zdumiewający, to zwyczaje miejscowych są jeszcze bardziej obrzydliwe i szokujące. W pierwszym momencie wydaje się, jak by odbywała się tu co kawałek jakaś krwawa bitwa. A to za sprawą nałogu Papuasów – żucia betelu. Betel (pieprz żuwny) to ulubiona używka mieszkańców Wysp Salomona i Papui. Żują to kobiety, jak i mężczyźni. Wydaje się, że tutaj wszyscy sprzedają, wyrabiają i żują mieszankę zmieszanego betelu z orzechem palmy arekowej oraz odrobiną wapna. Całość pod wpływem śliny pobudzanej przez wapno tworzy brunatną zawiesinę przypominającą krew, przez co ich usta wglądają jak zakrwawione. Nadmiar śliny trzeba co chwile wypluwać. Próbowaliśmy, smak jest nijaki z domieszką wstrętnego. Żucie betelu powoduje delikatne odurzenie i mniejsze poczucie głodu. Działa bardziej jak mocny papieros niż narkotyk. Trzeba uważać, by nie wejść w takie wydzieliny lub nie zostać po postu przypadkowo oplutym.
Guadalcanal i muzeum „Vilu War
Szukając jakichkolwiek atrakcji, znalazłem na mapie około 30 kilometrów na zachód od Honiary w dżungli oznaczone miejsce jako muzeum „Vilu War”. Jest to pozbierane złomowisko starych zniszczonych dział pancernych i samolotów wojskowych. Skąd się to tutaj wzięło? To stąd, że podczas II Wojny dookoła wyspy Guadalcanal, jak i na jej terenie toczyły się ciężkie walki japońsko-amerykańskie, podczas których poległo wielu żołnierzy jednej, jak i drugiej strony. Muzeum to jest utrzymywane głównie dzięki składkom amerykańskich weteranów. Ponieważ byłem w pobliżu, postanowiłem zobaczyć to miejsce i jak się okazało, mógł to być jeden z moich największych błędów w podróżniczym życiu. A było to tak:
Na mapie sprawdziłem, że od mojej wioski do muzeum jest kilka kilometrów, przez dżunglę. Pozytywnym akcentem było to, że na mapie wiodła tam jakaś droga. Rzeczywiście droga była jakaś. Udeptana, dziurawa droga walczyła z zarastającą ją przyrodą, ale było widać, że rzadko, ale coś tu nieraz przejedzie. Po drodze, z dala już od cywilizacji, minąłem coś, co można byłoby nazwać wsią. Czyli kilka rozpadających się domów, przykrytych blachą falistą. Tuż za wsią, minął mnie chłopak tak na oko 14-15 letni. W ręku niósł maczetę. To nic wyjątkowego w tym rejonie, używa się ja prawe do wszystkiego. Dziwne było jednak to, że poprosił, abym zrobił mu zdjęcie. Tutejsi mieszkańcy szczególnie na wsi raczej sami nie pchają się przed aparat, a poproszeni są dość oporni. Fotka wykonana i poszedłem dalej.
Chłopak, który pozował do zdjęcia z maczetą.
Po około godzinie doszedłem do tabliczki z napisem „Welcome to Vilu War Museum”. Czyli byłem na miejscu. Nie jest to typowe muzeum z poustawianymi eksponatami, ale raczej porozrzucany sprzęt wojskowy, zarastający dżunglą. Wszytko, mocno zardzewiałe i uszkodzone. Kilka mocno zniszczonych flag na masztach. Jedyną oznaką, że ktoś próbuje coś tu zagospodarować, jest wykoszona trawa wokół „eksponatów” i tabliczka informacyjna o tym, co się tu znajduje. Żadnego ogrodzenia, żądnej obsługi, jedynie mały domek, który wyglądał jak stróżówka od wielu lat pusta. Jeśli ktoś tak jak ja nie pasjonuje się wojną, czy militariami to niestety większego wrażenia na nim to muzeum nie zrobi.
Postanowiłem wracać. Gdy już odchodziłem, z lasu wyszło trzech chłopaków takich w wieku 16-20 lat i zaczęli iść w moim kierunku. Za nimi szedł chłopak, któremu robiłem wcześniej zdjęcie. Pomyślałem, że pewnie też chcą zdjęcie. Podeszli do mnie i najpierw grzecznie z uśmiechem zapytali, skąd jestem, czy nie szukam noclegu. Rozmowa szła dość opornie, bo ich angielski był nie bardzo angielski. Nie, żebym ja był mistrzem mowy, ale mimo że angielski jest ich oficjalnym językiem, to raczej władają oni jakąś swoją lokalną mieszanką języka angielskiego. Pierwsze obawy naszły mnie, gdy zaczęli się podśmiechiwać i zauważyłem u nich wielkie jak szable maczety, które pojawiły się w ich rękach. Nadal jednak nic nie wskazywało na to, aby chcieli ich użyć. Zaproponowali, że mnie oprowadzą po muzeum. Gdy stwierdziłem, że już wszytko widziałem i muszę wracać, to zaproponowali, a raczej zażądali, abym zapłacił im za wstęp. Próbowałem tłumaczyć, że owszem, ale czemu akurat im. Powiedzieli, że oni tu pilnują. Raczej nie było to prawdą, ale zgodziłem się, jak dadzą mi bilet lub jakieś oficjalne powiedzenie zapłaty, albo przynajmniej pokażą jakiś identyfikator. Pomyślałem, dobra zapłacę i spadam. Było to 100 dolarów salomońskich (SBD) w przeliczeniu około 50 zł. Wtedy jeden z chłopaków stwierdził, że muszę jeszcze zapłacić za robienie zdjęć. Tutaj pojawiła się kwota około 1000 SBD. Jak na te warunki kosmiczna. Po pierwsze nie zamierzałem płacić, bo niby za co i komu, po drugie zwyczajnie tyle przy sobie nie miałem. Niestety od tego momentu zaczęło robić się nie ciekawie. Chłopaki byli coraz bardziej agresywni, zaczęli mnie poszturchiwać, machać maczetami. Zrobiło się bardzo niemiło. Spodobał im się mój aparat, który na siłę chcieli obejrzeć, jak i zawartość plecaka. Wiedziałem, że jak tylko dam im je do ręki, momentalnie znikną z tym w dżungli. Gdy kilka razy maczeta otarła się o mnie, nie ukrywam, że byłem już bardzo przestraszony. Do najbliższej wioski (ich wioski), prawie kilometr, do szosy – cywilizacji – z trzy, a ja na dodatek nie mogę biegać.
Gdy już ukradkiem wyjąłem z aparatu kartę pamięci i liczyłem się z utratą sprzętu, nagle usłyszeliśmy dość głośny hałas. Silnik samochodowy i łamane gałęzie. Wszyscy odwróciliśmy się w kierunku drogi. Nadjeżdżał wielki samochód terenowy z napisem na drzwiach TV American Military History lub coś w tym stylu. Wysiadło z niego kilka osób z kamerami i sprzętem do filmowania. Chłopacy od razu się nimi zainteresowali i trochę przestraszyli. To była moja chwila. Od razu podszedłem do przyjezdnych i się przywitałem. Dało mi to chwilę czasu na poukładanie planu ucieczki. Część grupy zaczęła wypytywać o coś chłopaków, którzy ochoczo potakiwali i kompletnie przestali się mną interesować, tylko jedne ten najmłodszy stał przy mnie z rozdziawioną gębą i słuchał, jak wymieniam się kilkoma zdaniami z przyjezdnymi – teraz mój angielski był za słaby.
Postanowiłem wykorzystać tę szansę. Schowałem się za samochodem i ile sił w nogach zacząłem iść z powrotem, oglądając się co chwilę czy nikt za mną nie idzie. Młody oś jeszcze krzyczał do mnie, ale już go nie słuchałem, a reszta była zajęta sobą. Pawie biegiem ile tchu przemknąłem obok wioski i po chwili (tak mi się wydawało) wypadłem na szosę wprost na stragany.
Na szczęście na tych straganach od kilku dni kupowałem jedzenie, a że byłem jedynym białym w okolicy wszyscy mnie tu znali. Jaki byłem szczęśliwy, jak ich zobaczyłem 🙂