Transport i komunikacja w wielu krajach bardzo różni się od tych jakie znamy w Europie. Wszelkie znane nam zasady są tam kompletnie nie przestrzegane. Czy znaczy to że nie można tam bezpiecznie podróżować ?
Oto kilka naszych spostrzeżeń z podróży po Azji.
Jedziemy lokalnym busem do Phnom Penh (czyt. Pnom Pein, kch. ភ្នំពេញ), stolicy Kambodży. Jak zwykle jesteśmy jedynymi białymi w całym samochodzie. Jak na warunki kambodżańskie pojazd jest w dość dobrym stanie. Nasz kierowca, w średnim wieku, wydawało by się, że nie bardzo jeszcze rozumie do czego służą poszczególne elementy samochodu. Uznaje tylko trzy funkcje: przycisk gazu, który wciska do oporu, hamulec, który co jakiś czas gwałtownie daje o sobie znać i klakson, który w zasadzie mógł by mieć automatycznie włączany zamiast np. świateł. Jazda takim samochodem to ciągły ryk klaksonu, i obijanie się o ściany pojazdu lub fotela przed nami. Ostre przyspieszanie i gwałtowne hamowanie to w zasadzie ciągły element jazdy.
Infrastruktura drogowa Kambodży jest delikatnie mówiąc uboga. Są tu trzy, może cztery drogi przecinające kraj, które można było by nazwać szosą, lub drogą główną – krajową. Drogi te z reguły noszą jakieś oznaki uregulowania nawierzchni i ruchu. Asfalt, który za jedną z najważniejszych w Kambodży miejscowością jaką jest Siĕm Réab (ក្រុងសៀមរាប) jeszcze był jako, taki, widać było, że jakiś czas temu remontowany. Niestety szybko się urywa i co chwilę wpadamy w kamieniste dziury lub czerwoną breję z błota.
Wkrótce droga jeszcze bardziej się psuje (a wydawało nam się wcześniej, że to już nie możliwe).
Teraz zostaje jeden pas, z co kawałek głębokimi na kilkadziesiąt centymetrów dziurami oraz pas błota, który miał w pewnym sensie stanowić pobocze lub pas do wyprzedzania. Mimo to nasz kierowca nie zwalnia, inni też. Na tym wąskim pasie nie raz jadą obok siebie trzy, czy cztery samochody. Teoretycznie to nie możliwe, ale jadą. Logistyka transportowa Azjatów to jest ich „mocna” strona. Cztery osoby na małym skuterku plus wielkie bagaże to norma. Przed domami są małe warsztaciki, gdzie naprawia się wszytko. Oczywiście wszytko ręcznie i młotkiem. Co kawałek sklepik z jedzeniem i paliwem w butelkach po napojach.
Na drogach nie ma wyznaczonych pasów i teoretycznie powinno się jeździć prawą stroną. Jednak zasada jazdy tu jest inna, prostsza. Bez względu na kierunek jazdy, jakości drogi, tego co jedzie przed nami, czy z naprzeciwka – my pędzimy do przodu, trąbiąc na wszytko co się rusza. Wymijamy każdego (kto nie jest w stanie nas wyprzedzić). A, że czasem jedziemy lewą stroną drogi – no cóż, to niech inni uważają. My się przecież spieszymy. Lepsza droga i znaki drogowe pojawiają się dopiero kilak kilometrów przez Phnom Penn. Robi się szeroka dwupasmowa. Niestety sposób jazdy się nie zmienia.
W Phnom Penh przesiadamy się do najsłynniejszego azjatyckiego środka transportu czyli słynnego tuk-tuka.
PP to średnie (duże jak na Kambodże), miasto z olbrzymim ruchem na ulicach. Ulice w centrum miasta są asfaltowe z wysokim krawężnikiem, ale już kawałek za centrum, brak asfaltu, wielki kurz i dziury. Potworne dziury. Jak to u nas mówią „ubytki drogowe”. Tu jest raczej wielki ubytek, z małymi resztkami asfaltu. Czerwony kurz unosi się nad drogą przysłaniając widoczność i wdzierając się do każdego zakamarka pojazdu. Kurz jest tak denerwujący i utrudniający funkcjonowanie, że dużo ludzi jeździ w maseczkach, szczególnie w otwartych pojazdach. W połowie drogi nasz kierowca wysiadł i zakupił kilka maseczek (szpitalnych), jedną założył sam a dwie pozostałem dał nam. Wyglądaliśmy śmiesznie, ale nie odbiegaliśmy dzięki temu wyglądem od większości innych użytkowników dróg. Dodatkowo kurz miesza się z wszelkimi zapachami przydrożnych kuchni i co jakiś czas cuchnącymi kanałami. Taką właśnie drogą, pośród pędzących z każdej strony skuterów i tuk-tuków, jedziemy najpierw do Muzeum Ludobójstwa – Tuol Sleng, potem na pola śmierci. Nie będziemy tu opisywali tych miejsc, bo po pierwsze można znaleźć liczne opisy w internecie, a pod drugie jakie znaleźć słowa aby opisać tak straszne miejsca, które dla nas Polaków można porównać do Auschwitz czy Treblinki.
Jak nasz ledwo dyszący tuk-tuk zniósł, tą jazdę nie mamy pojęcia. Na każdej dziurze wydawało nam się, że tuk-tuk zaraz się rozleci. Każdy zakręt groził wywrotką, a wjazd do dziury rozsypaniem silnika, który nie był w stanie uciągnąć tego przerobionego pojazdu. Podskakiwaliśmy na wybojach, kurczowo trzymaliśmy się prowizorycznych barierek i staraliśmy się nie wypaść lub rozbić o pionowe rurki. Byliśmy cali pobijani. Wrażenia nie do opisania. Jednak na co dzień nie chcieli byśmy tak jeździć. Nasz młody – kilkunastoletni kierowca co chwilę spoglądał na nas w lusterko i się uśmiechał. Zadając jedno i to samo pytanie:
– OK ?
– OK – odpowiadaliśmy.
Pędziliśmy kambodżańskimi ulicami, co chwile ostro ruszając i hamując. Wciskając się w każdą wolną przestrzeń przed nami. Zmiana pasa pod kontem dziewięćdziesięciu stopni, czy wjazd na pas pod prąd to norma. Nie raz przeżyliśmy szok gdy nasz kierowca pędził wprost na inny pojazd i bez najmniejszego zwolnienia, czy choćby zawahania mijał ten pojazd o centymetry. Tak, mijały nas i my mijaliśmy setki innych pojazdów które śmigały tuż obok nas. Gdyby odważyć cię i wystawić niechcąco choćby palec, trzeba było by obawiać się jego uszkodzenia
Logistyka transportu w Azji dla Europejczyka jest niewyobrażalna i nie pojęta.
Tu wszytko wozi się motorem i skuterem. Wyobraźmy sobie centrum dużego polskiego miasta, godziny szczytu. Każdemu dajemy skuter i wciskamy w wąskie uliczki. Na znak wszyscy jak najszybciej muszą dostać się do swojego celu. Nie ma zasad, z wyjątkiem jednej – w nic nie uderzyć. Obserwując przez kilka dni ten swego rodzaju taniec pojazdów na ulicy, udało nam się zauważyć pewne zasady i reguły rządzące tym specyficznych światem. Obowiązuje tu typowe prawo dżungli, ważniejszy jest ten kto ma mniej do stracenia i jest sprytniejszy.
Ciężarówki są wolne ale duże, jadą jak chcą, wszyscy na nie uważają. Samochody osobowe – jest ich stosunkowo mało, jadą wolno, bo nie mogą się wciskać. Przy tak dużych korkach i gęstym ruchu są mało praktyczne. Są to azjatyckie marki, zadbane i o dziwo nie noszące śladów zadrapań czy wgnieceń.
Skrzyżowanie w wersji kambodżańskiej, kto jedzie w którą stronę?
Tuk-tuki – najpopularniejszy środek transportu w Azji. Pędzą z towarem – klientami, nie zwracając uwagi na nic oprócz dziur na drodze – tych większych oczywiście i z myślą by tu coś jeszcze wyminąć. To mały motorek, a w zasadzie jego przednia część i dorabiana wielka buda z dwoma kanapami. Jest to współczesna wersja starych rykszy ciągniętych przez ludzi. Stoją i jeżdżą wszędzie. Trąbią i nawołują głównie turystów. Stosunkowo droga przyjemność. Ceny zaczynają się od 100 BTH i ustala się je indywidualnie, jeszcze przed wejściem do środka. Dojechać nimi można dosłownie wszędzie. Tuk tuki gnają przez miasto, wciskając się w każdą szczelinę. Często pod prąd, wyprzedzając co się da. Nie raz nasz tuk-tuk o milimetry mijał inne pojazdy, nigdy nie zwalniając.
Oglądanie tego „spektaklu” z punktu siedzenia w tuk tuku – bezcenne. Taki właśnie obraz azjatyckiego, tętniącego życiem miasta mieliśmy z naszego pędzącego tuk-tuka.
Songthaew. Pikupy przeważnie małe półotwarte busiki. Czerwone lub żółte. Bez okien. W razie deszczu zabezpieczone jedynie folią. Zabierają do 10 osób. Nie są znacznie droższe od tuk-tuka. Zwłaszcza jak jedzie się większą grupą, wychodzą najtaniej. Niestety w upale jest w nich dość duszno. Jeżdżą spokojniej, nie znaczy wolniej. Często mają ustalona trasę i zastępują komunikację publiczną. Której w większości miast nie ma.
Songthaew jeden z popularnieszych środków transportu w Azji
Taxi – nie korzystaliśmy bo są drogie, ale maja klimatyzację. Wersja raczej dla bogatych turystów.
Komunikacja miejska – tylko w Bangkoku. Jest bardzo rozbudowana. Często trudna do zrozumienia. Brak rozkładów jazdy, mapek z trasą czy nawet jednoznacznie zdefiniowanych przystanków.
Jest trochę rowerzystów – raczej samobójców. Nie mają nic do stracenia i lubią ryzyko, więc jadą jak i gdzie chcą.
Piesi – są. Gdzie? wszędzie. Grałem kiedyś w taką grę. Z boków pędzą pociski we wszystkich kierunkach, a ja musiałem przejść kropką z jednej strony na drugą. Wykonując tylko ruch do przodu i stop. Ta kropka to właśnie piesi na ulicy, a pociski to pędzące w ich stronę wszelkie pojazdy. Światła nie obowiązują, policja jest gdzieniegdzie, tylko nie bardzo wiadomo po co. Chyba tylko po to, aby przeprowadzić przez jezdnię skołowanego turystę.
Sama budowa infrastruktury drogowej jest też niesamowita. Nad miastem ciągną się niezliczone poziomy estakad, zjazdów i skrzyżowań wielopoziomowych. Większość dróg jest szeroka i wielopasmowa. To jest w teorii ta lepsza strona infrastruktury. Przyziemne realia są trochę inne. Dwa, trzy zewnętrze pasy zajmują zaparkowane pojazdy. Ostatnim elementem ruchu ulicznego jest handel. Na chodnikach i na ulicy wszędzie są rozstawione stragany z których sprzedawane jest głównie jedzenie. Oczywiście wszytko robione na miejscu. Im lesze dania tym dokoła jest więcej kupujących, a co za tym idzie większe zamieszanie.
W europie ruch jest logiczny w Azji skuteczny.
Infrastruktura drogowa Bangkoku
Mimo, że wszyscy wpychają się w każdą możliwą dziurę, byle do przodu podjeżdżają na milimetry do siebie, to nie widziałem wypadku ani porysowanego samochodu. Stop – widziałem wypadek na szosie. Przed nami na szosie pędzi standardowy skuter. Kierowca i jeszcze trzy inne osoby, oczywiście z wielką stertą bagażu. Nagle z bocznej drogi wyjeżdża samochód. Nawet nie zwolnił. Zajechał motorowi drogę. Ten, aby się ratować ściął szosę w poprzek i wpadł w krzaki w przydrożnym rowie. Ludzie wylecieli z motoru, rozsypali się na boki. Co zrobił kierowca samochodu? Nic, pojechał dalej. Na szczęście ludzie się pozbierali i pojechali dalej, trochę oszołomieni
Ryksza – wersja rowerowa, to już rzadkość.
Obraz transportu w Kambodży czy Tajlandii na pierwszy rzut oka morze się wydawać dość chaotyczny i niebezpieczny, łatwo się do niego przyzwyczaić. Na pewno warto poznać i to nie tylko z okna autobusu a z poziomu tuk-tuka.
<<< więcej tekstów z wyprawy do Azji południowo-wschodniej >>>
Wasze komentarze
Jeden komentarzElżbieta
paź 5, 2016Jazda w Tajlandii to prawdziwy hardkor!! Chyba trzeba się tam urodzić by się bez emocji poruszać na drogach. Choć przyznam się, że na przedmieściach w Hua Hin jeździliśmy rowerami. Zabieraliśmy ze sobą picie, aparat i mknęliśmy, gdzie oczy nas poniosą. W większych jednak miejscowościach nie odważylibyśmy się na taką podróż.
bylismytam
paź 6, 2016Ja też miałem okazję jeździć rowerem ale po Kambodży. Co do ruchu ulicznego to najgorszy jest ruch lewostronny. Zanim się przyzwyczaiłem w którą stronę patrzeć najpierw przechodząc przez ulicę to nie raz otarłem się o coś pędzącego.