Urocze miasto ulokowane na wzgórzach, słynące z produkcji wina, pięknych dywanów i szpiczastych drzew na szczęście też znalazło się na trasie naszej wyprawy.
Szybka jazda i sprawne pokonywanie kilometrów wpływa bardzo motywująco na grupę. Jechaliśmy tak dobre trzydzieści kilometrów. Gdy droga przecięła rzekę Alazani i wyjechaliśmy z zalesionego terenu, przed nami pojawiła się idealnie równa, nowa jeszcze ciepła i pachnąca – dosłownie nowa droga asfaltowa. Prawdopodobnie byliśmy pierwszymi którzy po niej jechali. Wszystko było by fajnie gdyby nie to, że za chwilę minęliśmy ekipę remontową, a nowiutki asfalt się skończył. Przed nami 10 km prostej jak strzała drogi, na końcu której już było widać Tsnori (u podnóża) i Sighnaghi (na szczycie).
Słońce było w zenicie i piekło niemiłosiernie. Droga pod naszymi kołami radykalnie się zmieniła. Była właśnie przygotowywana do położenia nowej nawierzchni. Problem polegał na tym, że na całej długości została wylana jakaś podkładka smolistej mazi, która w rozgrzanym słońcu, po prosu pływała pod naszymi kołami. Wszytko zaczęło kleić się do opon. Co jakiś czas kawałki smoły i kamyków podskakiwały i uderzały w nas lub rower. Baliśmy się, że zaraz od tego ciepła pękną nam opony. Spod kół wydobywał się charakterystyczny dźwięk jak by jechało się po mokrym, tylko to była mokra smoła. Było duszno, smród smoły w połączeniu z kurzem sprawiał, że robiło się nam niedobrze od wdychania tych toksyn. Prosta droga nie miała końca, wydawało nam się, że góry zamiast się zbliżać oddalają się od nas. Tampo nam mocno spadło. W zasadzie wałczyliśmy o każdy metr z oporem stawianym przez gęstą, klejącą maź.
Dobrnęliśmy do Tsnori (წნორი) u podnóża wzniesienia. Jak by było mało jazdy w smole to teraz zaczął się ostry podjazd pod górę. Przy pierwszym sklepie zatrzymaliśmy się aby odpocząć i coś zjeść. Przejrzeliśmy kola i okazało się, że Szymon ma całe koła oklejone. Musiał prawie godzinę nożem wydłubywać, smołę z bieżnika. Reszta na szczęście nie miała tak źle.
Mając świadomość, że już niedaleko do naszego celu, ruszyliśmy dalej. Jeśli wcześniej w Tsnori podjeżdżaliśmy pod górkę, to teraz zaczęliśmy się wspinać serpentynami po 12-14% drodze. Nawet najtwardsi z nas sapali, dyszeli, co kawałek robili przerwę, a pot lal się litrami. Droga wydawała się nie mieć końca. Brak cienia. Zaczęliśmy wspinać się pchając rowery. Niewiele to dało. Po chwili byliśmy mokrzy i skonani. W końcu dziewczyny zatrzymały jadący, powoli i z trudem samochód ciężarowy. Wpakowały się na pakę, chłopacy nie czekając długo dołączyli. Samochód nie jechał wiele szybciej niż my, ale za to nie trzeba było pedałować. Co nie znaczy, że na otwartej pace w słońcu przez dobre pół godziny było miło i przyjemnie. Dziewczyny obiecały kierowcy za podwiezienie 10 lari. Niestety ten na koniec zażądał 40 lari. Dopiero groźba wezwania policji trochę go ostudziła.
Na pace samochodu w drodze do Sighnaghi
Widok z tego miejsca był wspaniały. Przez starą, niewielką ale bardzo ładną, kamienną bramę i półkę skalną wjechaliśmy do miasteczka Sighnaghi (სიღნაღი). Miasteczka zupełnie innego niż wszystkie jakie dotychczas poznaliśmy w Gruzji. Wydawało nam się, że przenieśliśmy się do włoskiej Toskani. Miasteczko jedno z najmniejszych w Gruzji, położone jest na szczycie góry i kilku przyległych zboczach. Dzięki specyficznemu klimatowi można tu poczuć się jak w romantycznym miasteczku nad brzegiem Morza Śródziemnego. Patrząc na nie wiedzieliśmy już dlaczego jest uważane za najładniejsze w Gruzji i że warto było wspinać się w tak trudnych warunkach. Na zadbanych, brukowanych uliczkach, które zawsze były pod ostrym katem, można było znaleźć takie perełki motoryzacyjne jak stare Zastawy czy Zaporożce. Oczywiście na chodzie, czyste i zadbane. Mieszkańcy wyraźnie zdawali sobie sprawę z walorów swojego miasteczka. Wszystkie domy bardzo zadbane, odremontowane, ale zgodnie z oryginalnym wyglądem. Zdobione drzwi, białe okiennice, stylowe lampy świadczyły o wysokiej świadomości mieszkańców.
Chwilę odpoczęliśmy, wykąpaliśmy się i poszliśmy na zwiedzanie miasteczka. Oświetlone promieni słońca czerwone dachówki, strzeliste wierze kościołów wyłaniały się między zielonymi drzewami. Szczególnie w oczy rzucały się strzeliste tuje i cyprysy. Dzięki odpowiednio nachylonym stokom i dobremu nasłonecznieniu tereny te są idealne do uprawy winorośli,. Właśnie dlatego ten rejon słynie z najlepszych win gruzińskich.
Na wieczór nasi gospodarze przyszykowali nam prawdziwa ucztę z gruzińskim winem i czaczą. Do tego lokalne przysmaki: sałatki, bakłażany mięso, owoce, pierogi.
<<< zobacz też inne wpisy z wyprawy rowerowej na Kaukaz >>>