Bornholm reklamowany jest jako raj dla rowerzystów. Płaski, prosty i na tyle mały, ze można go objechać dokoła w bardzo krótkim czasie. Postanowiliśmy to sprawdzić.
Jak co roku na wiosnę czas zorganizować jakąś ciekawą wyprawę rowerową. W tym roku padło na Bornholm. W dzisiejszych czasach wyprawa na tą stosunkowo dużą i bliską nam wyspę nie stanowi żadnego problemu. Z Kołobrzegu codziennie od wiosny do jesieni pływa co najmniej jeden prom. I właśnie tak sposób o siódmej rano zapakowaliśmy rowery na pokład, by po czterech godzinach spokojnego choć mglistego i zimnego rejsu znaleźć się na najdalszej na wschód wysuniętej duńskiej wsypie Bornholm.
Polskie promy w odróżnieniu do innych przypływają do drugiej co do wielkości miejscowości na wyspie do Nexø. Jak zwykłe przed wyjazdem poczytaliśmy trochę o warunkach i ciekawostkach na naszej trasie. Wyczytaliśmy, że „…płaska wyspa Bornholm to raj dla rowerzystów..” Jak się miało okazać nie wszystko co piszę jest prawdą, a dobra reklama potrafi zdziałać wiele. W porcie szybko wyładowaliśmy rowery i bagaże i ruszyliśmy wyznaczonym szlakiem rowerowym wzdłuż wschodniego brzegu wyspy. Tutaj droga rowerowa ładnie oznakowana skręca między pola i od razu wjeżdżamy pod górkę. Między polami dojechaliśmy do pięknego wiatraku stojącego przy samej szosie pośród zielonych trawników i na tle morza w maleńkiej miejscowości Årsdale.
Szkoda, że wiatrak był zamknięty i nie można było zajrzeć do środka. Charakterystyczny obraz wiatraka na tle pół i morza był dobrym znakiem na dalszą naszą podłóż. Taki właśnie miałem obraz skandynawskiej Danii przed wyjazdem. Stąd już blisko do Sveneke. Była już czternasta. Czas na mały posiłek bo do rana nic nie jedliśmy. Musieliśmy skorzystać z naszych zapasów żywieniowych bo w miasteczku, mimo środka tygodnia, niestety prawie wszystko pozamykane. Nawet niewielki port wyglądał jak by już dawno nikt tu nie przypływał. Wąskimi krętymi uliczkami objechaliśmy miasteczko.
Szlak rowerowy prowadzi dalej wzdłuż morza, my natomiast skierowaliśmy się w głąb wyspy. Tutaj szybko przekonaliśmy się, że nie należy wierzyć przewodnikom mimo, że prawie wszystkie pisały to samo „płaska wyspa”. Nieprawda. Tu jest mnóstwo ciekawych podjazdów sięgających 100-110 m n.p.m. Dla mnie i Michał to żaden problem, ale Damian pierwszego dnia niestety dostał w kość szczególnie, że mocno wiało od strony morza. Na szczęście widoki z tych wzniesień rekompensowały wszystko. Mijaliśmy typowe duńskie gospodarstwa z charakterystyczną wąską flagą Danii oznaczającą, że gospodarz jest w domu (podobno).
W Østermarie na 18 kilometrze minęliśmy stary romański kościół z ciemnego kamienia. Tutaj z jednej miejscowości do drugiej jest bardzo blisko więc zaraz byliśmy w Østerlars, gdzie jest jeden z najważniejszych symboli wyspy, czyli rotunda, a dokładniej okrągły kościół p.w. Św. Wawrzyńca (duń. Lars) z 1160 roku. Zrobiła się piękna pogoda i śnieżno biały kościół aż lśnił się w słońcu na tle błękitnego nieba. Niestety tak jak i inne miejsca zabytkowe kościół był zamknięty i nie mogliśmy poznać jego pewni ciekawego środka. Jak na stary kościół dookoła otoczony był cmentarzem z licznymi całkiem ciekawymi nagrobkami. Chyba promienie słońca dobrze podziały na Damiana bo dostał nagle chęci i sił na dalszą drogę (i tak było już w zasadzie do końca wyjazdu).
Symbol wyspy, kościół rotunda – Østerlars.
Nieopodal dojechaliśmy do „średniowiecznego miasteczka” coś podobnego jak nasz Biskupin tylko nie stare a wykonane współcześnie. Drewniane grodzenie i domy pośród których biegały zwierzęta domowe wyglądały całkiem fajnie gdyby nie to, że znowu tu nikogo nie ma i wszystko pozatykane. Szkoda. Nawet biletów nie sprawdzali. Tutaj w pobliżu miało być pole namiotowe. Szukaliśmy go intensywnie po pobliskim gospodarstwie (tak pokazywała mapa). Niestety i tym razem nawet żywej duszy. Za to, gospodarstwo było bardzo ciekawe. Wszedłem przez niewielką bramę wyłożoną kamiennym brukiem i znalazłem się na podwórku jak by z średniowiecznej bajki. Piękny drewniany dom z muru pruskiego z bielonymi ścianami, małe drewniane okienka, pod oknem ładne kolorowe kwiatki, na środku studnia i biegające małe zwierzątka domowe. Niestety pola namiotowego nie było. Kolejna szansa na nocleg to wrócić do obwodnicy wyspy, nad samo morze. Wąskimi dróżkami o nienagannym stanie zjechaliśmy prosto na samo pole namiotowe. Po drodze mieliśmy piękny widok z góry na morze i w oddali wyspę Christiansø. Duże pole kempingowe, było dość puste, ale było to jedno z najludniejszych miejsc tego dnia.
Rano słońca było jeszcze mało, a od morza ciągnęło wilgotne zimno. Ciepła kawa postawiła nas na nogi. Wszyscy obecni tam turyści to typowi wędkarze, w lodówkach były ich ostatnie trofea, wielkie ponad metrowe ryby. A w całej okolicy czuć było mocny zapach ryb. Nocowaliśmy tuż przed wjazdem do większej mieściny Gudhjem. Jak zwykle przywitał nas piękny biały wiatrak. Był inny niż ten co oglądaliśmy go wczoraj. Miał specjalnie wygięte drewniane łopaty na które naciągało się materiał. I ten „zabytek” niestety zamknięty. Miasteczko to podobno słynie z specjalnego wędzonego śledzia, niestety nam się nie udało nigdzie spotkać wędzarni. Może to nie ta pora. Przy wyjeździe z miasta znajduje się most nad doliną z którego jest piękny widok na miasteczko, a w zasadzie jego czerwone dachy na tle lazurowego morza i wyspę Christiansø w oddali. Nie da się pojechać dalej bez zrobienia kilku fotek z tego miejsca.
Teraz droga biegła zboczem wyżyny z której pięknie było widać w dole zatokę, aż do Allinge do której jedziemy. Droga była lekko z górki, wspomagani przez wiatr wiejący w plecy szybko dojechaliśmy do miejsca gdzie powinny znajdować się klify. Niestety przy drodze nie ma co szukać takiej informacji. Zdaliśmy się na mapę i naszego nosa. Na szczęście nos nas nie mylił. Piękna leśna droga doprowadziła nas na brzeg samego morza, do kamiennej plaży. Kamienna lub skalista plaża to z północnej stronie wyspy normalny widok w odróżnieniu od południowej piaszczystej plaży. Dalej droga prowadziła lasem przy samej linii brzegowej.
Nie wiem czemu Duńczycy nie wyznaczyli tam żadnego szlaku (na polskich mapach jest ale w rzeczywistości nie ma żadnych oznaczeń), bo naprawdę warto. Jest to jedno z najładniejszych miejsc na Bornholmie. W pewnym momencie leśna droga przechodzi w skalną półkę tuż nad wodą. Prowadzenie rowerów, bo o jeździe w tym miejscu nie ma mowy, było dość trudne. Ostrożnie przeszliśmy wzdłuż skał do stromych schodów. Tutaj mieliśmy do wyboru, albo wracamy tak jak przyszliśmy albo wciągamy rowery po bardzo stromych schodach. Gdyby rowery były puste to nie było by większego problemu, jednak kilkanaście kilogramów bagażu i przyczepka robiły swoje. Na dodatek schody były wyłożone gliną, przez co strasznie ślizgały nam się nogi. Prawie pól godziny wspinaliśmy się z mozołem pod górę. Najgorzej miał Michał który ciągnął przyczepkę. Tutaj ścieżki rowerowe nie są częścią drogi, tylko osobnym pasem. Dzięki temu jedzie się bardzo przyjemnie i oczywiście bezpiecznie. Dodatkowo droga osłonięta jest drzewami od słońca i wiatru. W Allinge w porcie znaleźliśmy w końcu większy sklep. Zrobiliśmy zakupy z myślą o kolejnych dniach.
Allinge i łączące się z nim Sandvig to najbardziej na północ wysunięte miejscowości wyspy. Jest to dość turystyczne miejsce i tradycyjna zabudowa wypierana jest przez domy niczym nie różniące się od innych w całej Europie. Na samym skraju wyspy znajduje się kilkudziesięciometrowe wzniesienie na którym jest park. W parku tym drogą pośród milionów komarów, dojechaliśmy do latarni morskiej usytuowanej na samiutkim skraju wyspy, kilka metrów od skalistego brzegu. Sama latarnia nie poraża wielkością. Są tu stare reszki murów obronnych i armat, stanowiące kiedyś pierwszą linie obrony przed atakującymi ją od strony morza napastnikami. Stąd już jest bardzo blisko do brzegów Szwecji. Na tyle blisko, że gołym okiem widać zarysy budynków na drugim brzegu. Do latarni jak zwykle nie można wejść. Ciekawostka na Bornholmie, którą spotkaliśmy jeszcze kilka razy są ogrodzone pastwiska dla owiec. Jednak nie takie zwykłe, tylko jak by górskie, owce chodzą sobie tu swobodnie no wzgórzach i skałkach i skubią nieliczną roślinność. Można tam wejść przez specjalnie skonstruowane drzwi, samozamykające się. Są one pochylone pod kątem, tak aby człowiek mógł je otworzyć, a owca nie.
Sandvig to najbardziej na północ wysunięte punkt Bornholmu.
Dalej już tylko ostry podjazd i widać największy i najsłynniejszy zabytek na całej wyspie Zamek Hammershus. Zamek trzeba przyznać potężny. Szczególnie gdy ogląda się go z dołu na tle błękitnego nieba, oświetlony przez ostre promienie słoneczne, padające od przeciwnej strony. Został zbudowany w XIII wieku i przez wiele wieków służył jako najważniejsza twierdza na wyspie i centrum przesiadkowe dla wojsk krzyżowych. Niestety do dzisiaj z niego niewiele zostało. Jedna potężna ściana widoczna od strony drogi, która przyciąga każdego przejeżdżającego turystę, wieża i trochę murów. Wszystko na wysokiej 75 metrowej górze. Zamek mono prac renowacyjnych można zwiedzać i to bez opłat.
Było już dość późno więc czas najwyższy poszukać jakiegoś noclegu. Uwaga w pobliżu zamku są tablice informacyjne o polu namiotowym w pobliży zamku. Niestety jest to tylko plac w lesie bez jakiegokolwiek zaplecza sanitarnego. Normalne pole namiotowe, a w zasadzie kemping jest kilka kilometrów dalej.
Przeczytaj też druga cześć naszego wpisu o części zachodniej wyspy Bornholm >>>
Wasze komentarze
Jeden komentarzPiotr
lip 8, 2016Też byłem rowerem na Bornholmie i ja miałem okazje być gdy zamek był otwarty. Nic rewelacyjnego. Tak trzymać rowerzuści
bylismytam
lip 8, 2016dzięki. A masz jakieś fotki z środka ?
Marcin
maj 22, 2019Fajna wyprawa, też planuję jechać na Bornholm i chętnie skorzystam z Waszych uwag.
bylismytam
cze 24, 2019Polecam, jak wrócisz daj znać jak było.
Iwona
lis 3, 2023Świetna wyspa i polecam wszystkim, szczególnie jeśli lubisz aktywny wypoczynek. Wspinaczka, kajaki, kitesurfing i oczywiście rowery 🙂
bylismytam
lis 11, 2023O wspinaczce nic nie wiem, ciekawe, ale rowery jak najbardziej polecam.