Parque Natural Posets-Maladeta, czyli Park Narodowy dwóch najwyższych masywów Pirenejów – Posets i Maladeta ze szczytem o wdzięcznej nazwie Aneto. To rejon gdzie można obcować z naturą na wyciągnięcie ręki. Częściej można spotkać tu świstaka niż człowieka. Praktycznie brak tu kontaktu z „cywilizacją”. Człowiek zdany jest tylko na siebie, swoje umiejętności, szczęście i to, co niesie na plecach..
Jest to czwarta część naszej relacji z trekkingu przez Hiszpanię szlakiem GR 11. Zapraszamy też do lektury pozostałych wpisów z dalszych etapów naszej wędrówki GR 11 >>>, jak i kilku porad logistycznych jak to wszytko ogarnąć >>>
Vall de Barravés – Refuge du Cap de Llauset – Collado de Vallibierna
Ten dzień zaczęliśmy wyjątkowo wcześnie, bo już o szóstej rano byliśmy na nogach. Miał to być ciężki etap z przewyższeniem prawie dwa tysiące metrów, ale po kolei.
Śniadanie zjedliśmy na polanie biwakowej w pobliżu Refugi Conangles. Na polanie były miejsca na grilla, ognisko, ławki i wielkie kamienne stoły. Prócz nas spało tu jeszcze w namiotach kilka innych osób.
Biwak w kanionie Vall de Barravés, koło Refugi Conangles
Przeszliśmy przez drogę N-230, która leży w kanionie Vall de Barravés. Po minięciu wielkiego zbiornika wodnego opuściliśmy Katalonię i weszliśmy do Aragonii. Tutaj zaczyna się kolejny park narodowy na naszej trasie – Parque Natural Posets-Maladeta i najwyższe masywy w Pirenejach o tej samej nazwie.
Parque Natural Posets-Maladeta
Zaczęła się wspinaczka. Początkowo lasem, więc było miło i przyjemnie choć trochę duszno. Szczęśliwie szliśmy wzdłuż strumienia więc wody nie brakowało. Po dwóch kilometrach wchodzenia, na wysokości około 2000 m n.p.m. zaczęły się kamienie. Dość duże głazy, po których trzeba było przeskakiwać, na szczęście nie tworzyły piargów i nie osypywały się pod nogami. Była dopiero dziesiąta, a już słońce zaczęło ostro grzać.
Wspinaczka po kamieniach na wysokości około 2000 m n.p.m.
Z każdym krokiem widzieliśmy przed sobą coraz więcej nieba, co oznaczało, że już niedługo powinniśmy dość do końca podejścia. Minęliśmy romantyczne jeziorko otaczające kilka wielkich głazów. Powoli na tle nieba zaczęły ukazywać się nam w oddali i rosnąć z każdym krokiem, wielkie strzeliste ściany gór.
Przed nami wysokie ściany otaczające nas niemal z każdej strony
Na dziewiątym kilometrze i wysokości 2200 m n.p.m. weszliśmy na obszerną halę. Piękną, porośniętą zieloną trawą, gdzieniegdzie obsypaną kamieniami. Pośrodku było kilka większych jeziorek połączonych strumieniami. Przez całą dzisiejszą trasę nie spotkaliśmy ani jednego człowieka. Tutaj również byliśmy sami. Szum wody, szelest powiewu wiatru między graniami. Słońce, ale ze względu na wiaterek i wodę całkiem miło grzejące. Tu zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek.
Relaks na zielonych halach, nad strumieniem, bezcenne
Na środku, niczym wieża obserwacyjna, stoi niewielki domek pasterski – Refuge d’Anglios. W przewodnikach jest opisane, że można z niego korzystać, jednak, niestety, był zamknięty na kłódkę. Przez prawie dwa kilometry, teren tylko delikatnie się wznosił, więc mieliśmy dużo czasu podziwianie przyrody.
Wielka hala i na środku niewielki domek pasterski – Refuge d’Anglios
Było co oglądać, bo tutaj pośród traw i kamieni było mnóstwo nor, z których co jakiś czas wystawała i charakterystycznie świstała mała główka. Na kamieniach w słońcu opalały się tłuściutkie i futrzaste świstaki. Niewiele sobie z nas robiły, gdy przechodziliśmy kilka kroków od nich.
Za niewielkim wzniesieniem dotarliśmy do kolejnego kotła górskiego. Tu ponownie kilka małych jeziorek i ściana, na którą trzeba się wspiąć.
Dwieście metrów wspinaczki w pionie na Collada de los Ibones
Ściana robiła wrażenie. Na odcinku 400 metrów, przewyższenie 200 metrów, do tego piargi z dużych, ostrych kamieni, usypujących się spod butów. Gdy noga na się lekko omsknęła, mieliśmy ważnie, że zsuniemy się prosto do jeziora, które dochodziło do samej ściany. No i w końcu dotarliśmy do przełęczy Collada de los Ibones (2521 m n.p.m.) Stąd, w dole, już widać schronisko Refuge du Cap de Llauset. Jednak, aby tam dojść, trzeba było pokonać jeszcze pół kilometra wzdłuż dużego jeziora, po wielkim rumowisku skalnym, co nie było takie proste.
Widok z przełęczy Collada de los Ibones
W schronisku mieliśmy nadzieję zjeść coś ciepłego i napić się zimnego, a może i skorzystać z internetu. Niestety nic z tego. Ceny były kosmiczne, a w nowoczesnych pokojach grasowały głośne grupki obozu dziecięcego. Za to widoki były niesamowite. Wysokie góry otaczały nas z każdej strony. Przed nami był wielki uskok, na którego dnie, było widać kolejne piękne granatowe jezioro. Na północnym zachodzie wybijał się ponad wszystkie, najwyższy szczyt Pirenejów Pico de Aneto (3404 m n.p.m.).
Refuge du Cap de Llauset i w tle Pico de Aneto
Pierwotnie tu planowaliśmy nocleg, ale okazało się to niemożliwe, więc poszliśmy dalej. Byliśmy już dość zmęczeni. Była piętnasta, czyli dziewiąta godzina drogi. Przed nami kolejne czterysta metrów w pionie. Łatwo się mówi – gorzej wejść. Półtorej godziny wspinaczki, po kamieniach, głazach i piargach. W końcu stanęliśmy na przełęczy Collado de Vallibierna (2729 m n.p.m.).
Widok z przełęczy przełęczy Collado de Vallibierna
Widok zapierał dech w piersi. Zmęczenie też. Niesamowite ujęcie doliny Vallibierna, dołem, której płynął strumień, o tej samej nazwie, tworzą dwa długie niebieskie jeziora. Dookoła małe wzgórza porośnięte zieloną trawą, a ponad nimi grafitowe wysokie zbocza masywu Maladeta, ze wspomnianym już rekordzistą Pico de Aneto.
Dolina Vallibierna z widokiem na masyw Maladeta i szczytem Pico de Aneto
Decyzja była jednogłośna. Tu dzisiaj nocujemy. Niestety od powiedzenia, do zrobienia, była długa droga. Długa i wijąca się, trawersem najpierw po usypujących się kamieniach, potem po lub między wielkim blokami skalnymi. Każdy kamień ruszał się w swoją stronę.
Wielkie bloki skalne pod przełęczą Collado de Vallibierna nie ułatwiały marszu
Rozłożyliśmy nasz dom. Zrobiliśmy obiadokolację. Napiliśmy się ciepłej herbaty. Wykąpaliśmy się we „własnym” jeziorze i byliśmy przeszczęśliwi. To był ciężki dzień, ale bardzo ciekawy i uwieńczony wspaniałym biwakiem. Siedzieliśmy jeszcze chwilę, przymykając co jakiś czas oczy ze zmęczenia. Gdy zaczęło robić się zimno, weszliśmy do namiotu i odpłynęliśmy w objęcia Morfeusza.
Jeden z najwspanialszych biwaków na trasie
Podsumowanie dnia: |
Vall de Vallibierna – Vall de Benasque
Spaliśmy dość długo. Poranek był wspaniały. Sami pośród wielkich szczytów. Śniadanie jedliśmy delektując się każdym kęsem, widokiem, zapachem i dźwiękiem. Wcale nie mieliśmy ochoty opuszczać tego miejsca. Niestety czas jest nieubłagany. Trzeba było iść dalej.
Wspaniały poranek, wspaniałe miejsce
Zaraz, jak minęliśmy „nasze” jezioro (gdzie spaliśmy), szlak zagrodziły nam wielkie kamienie. Wielkie to mało powiedziane. One miały średnicę kilku metrów, a między nimi szczeliny, w które łatwo było wpaść. Trzeba było ostrożnie stawiać krok za krokiem, balansując z ciężkim plecakiem. Do tego, co jakiś czas podciągnąć się na większe kamienie, pod innym znowu się przecisnąć.
Szlak zagrodziły wielkie kamienie
Doszliśmy do drugiego, długiego jeziora w czole doliny Vallibierna, które było wczoraj widać z przełęczy. Nie było dużo łatwiej, bo wielkie skalne płyty, którymi prowadził szlak, wpadały wprost do wody i miejscami były śliskie. Za to widoki były piękne. Niestety ten kawałek zajął nam prawie dwie godziny (z małym postojem nad jeziorem).
Piękne jeziorko, ale nie łatwe do obejścia
Następne cztery kilometry, to bardzo miły spacer głęboką doliną, prawie pół kilometra w dół. Szlak był dość wygodny, po ubitej ziemi, tylko gdzieniegdzie trzeba było przeskakiwać po kamieniach lub korzeniach. Widoki – niesamowite. Do przodu daleko, długo, opadająca zielona dolina i piękne szczyty w tle z pasmem Posats.
Gdy spojrzeliśmy w tył, dech zapierał wielki masyw Maladeta, z Pico de Aneto.
Zapierający dech w piersiach wielki masyw Maladeta
Po pięciu kilometrach doszliśmy do „cywilizacji”. Puente Coronas mountain hut – to betonowy budynek, na środku polany, dostępny dla turystów. Do tego miejsca dochodziła szutrowa droga, a co ciekawe obok był przystanek autobusowy, skąd dwa razy dziennie odjeżdża autobus. My go widzieliśmy około godziny piętnastej, jak wracał z turystami w dół. Wielki miejski autobus na wąskiej, miejscami górskiej drodze, to niecodzienny widok. Dalej szlak prowadzi głównie drogą i prócz pięknych widoków i ciekawego wodospadu dalej się nic nie działo.
Tutaj szlak był bardzo wygodny
Dolina Vallibierna połączyła się z Doliną Benasque, gdzie był Camping Ixeia (brak trawnika, rozbijasz się na szarej, kamienistej ziemi, gdzie się mocno kurzy i wszytko jest brudne, łazienki i toalety niezbyt czyste, w barze dobre jedzenie, fatalne WiFi i prawie brak zasięgu telefonu) ten wybór był błędem. Dosłownie kilkaset metrów dalej był bardzo wygodny Camping Aneto.
Podsumowanie dnia: |
Vall de Benasque – Vall de Estós – Refugio Estós – Puerto de Chistau o de Estós
Mimo że kemping był kiepski, to się wyspaliśmy. O ósmej, śniadanie i w drogę. Po kilkuset metrach szlak doszedł do drugiego wspomnianego przez nas dzień wcześniej Campingu Aneto. Zupełnie inne warunki (czysto, dużo miejsca, pełna infrastruktura, sklep). Zatrzymaliśmy się w barze na pyszną kawę i na WiFi, które tu działało idealnie (niestety Maciej musi codziennie trochę popracować w necie – o warunkach z internetem i telefonem na szlaku piszemy we wpisie podsumowującym >>>
Vall de Benasque i rzeka Ésera
Przeszliśmy przez ciekawy most na rzece Ésera i weszliśmy ponownie do Parque Natural Posets -Maladeta. Szlak jest typowo turystyczny. Szeroka gruntowa droga, dobrze ubita, idealna na rower (jak ktoś lubi ostro pod górę). To tutaj zaczyna się Vall de Estós. Niestety jest to bardzo popularny – bo to łatwy odcinek i dlatego było tu dość dużo ludzi.
Vall de Estós z swoimi widokami przyciąga dość sporo turystów
Po drodze minęliśmy jakieś niewielkie wodospady, źródełko i po około dwóch godzinach marszu, na ósmym kilometrze, po wejściu około pięciuset metrów w górę doszliśmy do ciekawego miejsca opisanego jako Cabana del Tormo. Stoi tam kamienny, stary budynek gospodarczy – niestety znów zamknięty, ale największą zaletą tego miejsca był widok. Z ławeczki, stojącej na wielkiej polanie, można było kontemplować widoki górskie. Z jednej strony dolina porośnięta drzewami, zamykająca się pięknymi halami i szczytami w tle, a po bokach, wysokie ściany doliny Estós, po których spływają wodospady. A, no i jeszcze rosły tam przepyszne, prawdziwe, czerwone porzeczki 🙂 Witamin i kalorii na takiej wyprawie nigdy za wiele.
Widok na dolinę Estós z Cabana del Tormo
Cały czas towarzyszyła nam piękna, słoneczna pogoda. Słońce mocno grzało, ale na tej wysokości co jakiś czas ulgę na przynosił wiejący wiaterek, dawał miłą ochłodę. Wysoko nad dalekimi szczytami kłębiły się niewielkie grupki chmur. W końcu w oddali zobaczyliśmy duży budynek schroniska Refugio Estós. Bardzo ładne schronisko z dość dobrym barem, czystą toaletą (bo w Hiszpanii to różnie bywa). Była czternasta, więc czas na dłuższy odpoczynek i drugie śniadanie.
Plan minimum na ten dzień wyrobiony, ale trochę za szybko na koniec wędrówki, więc po dobrej godzinie ruszyliśmy dalej doliną. Szlak zwęził się do wąskiej ścieżki. Tutaj już praktycznie nie było turystów. Większość dochodzi tylko do schroniska. Po przejściu około kilometra nagle w oddali usłyszeliśmy po raz pierwszy GRZMOT! Daleko, gdzieś za górami, u nas nadal było ładne słońce. Po kilku minutach, słońca już nie było. Nad dolinę nadciągnęły ciemne chmury. Grzmoty bardzo się zbliżyły i po chwili zaczęło padać. Niby nie mocno, ale nieprzyjemnie. Zrobiło się chłodno. Na szczęście byliśmy na to przygotowani. Wyjęliśmy z plecaka pokrowce, kurtki i wielką folię malarską, jaką nosiliśmy, na dnie plecaka. Usiedliśmy w kucki, w krzakach, narzuciliśmy na siebie folię i czekaliśmy. Czekaliśmy tak prawie godzinę.
No i zaczęło padać, padać, padać …
Deszcz prawie ustał, grzmoty przesunęły się bardziej na południe. Na mapie w odległości około kilometra (300 m w górę) była zaznaczona cabaña. Postanowiliśmy ją odszukać i tam się schować na noc. Ruszyliśmy więc dalej. Deszcz mżył. Drzewa się kończyły, krzaki rosły już tylko w pojedynczych miejscach. Dno doliny było usłane wielkimi kamieniami. Znów zaczęło padać, ale tym razem mocno. Znów wskoczyliśmy w krzaki i pod folię. Owinęliśmy się szczelnie, aby woda nie podmywała nas od dołu.
Zrobiło się granatowo, a na niebie rozszalała się burza. Tym razem prawie nad naszymi głowami. Wiał silny wiatr. Było naprawdę niefajnie. Dalszy marsz był niemożliwy. Siedzenie w tym miejscu niebezpieczne. Metalowe kijki odrzuciliśmy jak najdalej i znów czekaliśmy. Grzmiało i błyskało się niemiłosiernie. Na dodatek wysokie góry bardzo wzmacniały każdy grzmot. Niestety ucichł wiatr i chmury zatrzymały się nad naszą doliną. Znów czekaliśmy i mieliśmy nadzieję, że to się kiedyś kończy.
Gdy tylko grzmoty trochę się odsunęły, postanowiliśmy iść dalej i szukać, oznaczonej na mapie, cabaña. Nadal padało. cabaña nigdzie nie było. Biegaliśmy do góry i w dół po pobliskich pagórkach z ciężkimi plecakami na plecach. W miejscu oznaczonym na mapie znaleźliśmy tylko miejsce po starym ognisku. Mieliśmy coraz większy problem, martwiliśmy się, co z bezpiecznym noclegiem. Wszystko mokre, brak jakiegokolwiek płaskiego, osłoniętego miejsca, a dzień się kończy. Postanowiliśmy iść jeszcze dalej, w górę w kierunku przełęczy Puerto de Chistau o de Estós, nie mając pewności, czy to dobry wybór.
Cały czas w tle słyszeliśmy burzę. Deszcz powoli ustępował. Całą dolinę wypełniły niskie półprzeźroczyste chmury. My cały czas szybkim krokiem brnęliśmy ostro w górę, dnem doliny Estós. W pewnym momencie minęliśmy uskok i przed nami pojawiła się niewielka polanka. Uroku temu miejscu dodała spacerująca sobie opodal kozica.
Ustał deszcz. Decydujemy – tu się rozbijamy. Niewielki pagórek chronił nas od wschodu. Od zachodu postawiliśmy z kamieni mały murek.
Masz nocleg na końcu doliny Estós na około 2400 m n.p.m.
Mimo że padał deszcz, strumień biegnący środkiem doliny był wyschnięty, a nam pozostała tylko jedna butelka wody, na wieczór i rano. Zjedliśmy ciepłą kolację, ubraliśmy ciepłe i suche rzeczy i poszliśmy spać. Jak zasypialiśmy, jeszcze w oddali słychać było pomruki burzy.
Podsumowanie dnia: |
Puerto de Chistau o de Estós – Vall de Gistain – Camping El Forcallo
Po tym wszystkim, co wydarzyło się wieczorem, sama noc minęła spokojnie. Rano wstaliśmy wypoczęci i … dopiero teraz zobaczyliśmy jakie to piękne miejsce.
Słoneczny poranek, ukazał nam piękno okolicy
Z jednej strony wyjątkowy widok na szeroką panoramę Vall de Estós, którą wczoraj przyszliśmy z dołu. W drugą stronę widać już przełęcz Puerto de Chistau o de Estós, na którą się właśnie wybieramy.
Nasz biwak pod wejściem na Puerto de Chistau o de Estós
Z namiotu już słyszeliśmy, co jakiś czas, głosy ludzi idących w kierunku przełęczy, którzy mijali nasz namiot. Po szybkim śniadaniu my również wyruszyliśmy w drogę. Niestety nie mieliśmy już praktycznie wody. Liczyliśmy, że zaraz za przełączą, trafimy na jakiś strumień, przynajmniej tak pokazywały mapy.
Wyjątkowy widok na Vall de Estós
Po niecałej godzinie byliśmy na przełęczy Puerto de Chistau o de Estós (2572 m n.p.m.). Cisza spokój, zero wiatru, słońce świeci. Żadnych śladów szalejącej tutaj wczoraj burzy. W dół ciągnęła się szeroka i potwornie głęboka rynna Vall de Chistau, której zboczami szliśmy stromo w dół. Nie zazdrościliśmy tym idącym pod górkę. Minęła nas grupka sześciu rozgadanych, roześmianych, starszych Francuzów dobrze po sześćdziesiątce, którzy mimo zmęczenia, szli dziarsko pod górę z plecakami. Ładnie się przywitali i pomknęli, jak by szli na spacer.
Coraz bardziej doskwierał nam brak wody. Prócz kilku łyków z rana, nadal nic więcej nie piliśmy. Minęła kolejna godzina, a wszystkie strumienie po drodze były suche. Daleko w dole było słychać i widać odbijający się w słońcu szumiący strumień. Dopiero około południa szlak przeciął wodę i mogliśmy ugasić niemałe pragnienie i się umyć. Gorąca kawa była jak ta wisienka na torcie.
Piękne miejsce na poranną kawę
Samo miejsce też było bardzo ładne. Strumień wił się i wcinał w zbocza, po czym ostro opadał do kolejnego głębokiego jaru, nad którym dalej jeszcze pięć kilometrów wiódł nasz szlak.
W końcu w oddali zaczęły pokazywać się pojedyncze dachy domów w Bordas de Viadós, opuszczonej wioski pasterskiej, która obecnie jest zabytkiem kulturowym. Tu na górce stoi, malownicze schronisko Refugio de Viadós, do którego można dojechać drogą. Schronisko minęliśmy i kawałek dalej zatrzymaliśmy się na Campingu El Forcallo (dużo miejsca, cicho, czysto, bardzo dobre i niedrogie jedzenie w barze, brak WiFi i zasięgu telefonu).
Opuszczona wioska pasterska Bordas de Viadós
Podsumowanie dnia: |
Vall de Gistain – Paso de los Caballos – Refugio de Urdiceto
No i znów na szlak. Niestety nas czas nieubłaganie dobiega końca i trzeba zacząć kierować się w stronę Francji. Szlak biegł drogą gruntową, początkowo płasko, po kilometrze skręcił w prawo i zaczął się wznosić. Żeby to było jakoś meczące, byśmy nie powiedzieli. Minęliśmy jedno Cabaña de Lisiert później drugie Cabana de Sallena, wokół których pasły się stada krów.
Cabana de Sallena jedno z kliku na naszej drodze
Gdy skończyła się droga i zaczynała ścieżka, szlak stał się trochę stromy, ale bez przesady. Słońce grzało, widoki ładne. Jedynym utrudnieniem były pasące się, co kawałek, stada krów. Wielkie cielska, leżały często dokładnie na samej ścieżce i wcale nie miały ochoty nam zejść z drogi. Nie były to potulne i ciapowate Mućki, tylko półdzikie wielkie krowy mięsne. Chyba wyczuły, że Monika dzień wcześniej zjadła ogromnego steka z ich koleżanki i szukały zemsty 😉
Dwa razy musieliśmy okrążać i przedzierać się przez chaszcze, aby ominąć takie stado, które uważnie nas obserwowało, szczególnie, że miało małe cielaki.
Stada krów to potencjalny problem na szlaku
Po czterech godzinach niezbyt męczącej drogi byliśmy na przełęczy Paso de los Caballos (2314 m n.p.m.), gdzie stoi Refugio del Paso de los Caballos, mały domek do dyspozycji turystów.
Paso de los Caballos, z Refugio del Paso de los Caballos, w górze granica Francji
Stąd już tylko kilkanaście minut drogą nad duże górskie jezioro Urdiceto, gdzie stoi jedno z najciekawszych schronisk bezobsługowych Refugio de Urdiceto. Jezioro jest spiętrzone zaporą, przez co jego poziom wody jest dość wysoki. Niesamowite wrażenie robią ponad trzystumetrowe ściany, opadające niemal pionowo do wody. Można się też wykąpać, z czego zrezygnowaliśmy ze względu na kamieniste dno.
Samo refugio jest bardzo interesujące. Jest bardzo duże. Ma kilka pokoi. Na górze jest sypialnia, gdzie leżą wygodne i w miarę czyste materace. Na dole jest kuchnia, ze stołami i ławkami oraz kominek. Widoki z okna niezapomniane. Idealne miejsce na ostatni nocleg na naszej trasie. Razem z nami spała para młodych, przemiłych Francuzów i późno w nocy pojawiła się trójka Hiszpanów, którzy zrobili straszny hałas, a na koniec położyli się i zrobili nam całonocny koncert na chrapanie.
Podsumowanie dnia: |
Refugio de Urdiceto – Port d’Ourdissétou – Hospice du Rioumajou
To była nasza ostatnia noc w Pirenejach. Wyspani Hiszpanie odjechali przed szóstą, a my z Francuzami próbowaliśmy choć trochę zmrużyć oczy, bo w nocy się nie dało 🙂
Czas zejść do „cywilizacji”. Och jak bardzo nie chcieliśmy iść dalej. Staraliśmy się jak najdłużej przeciągnąć moment, kiedy ruszymy do domu. Trochę nam w tym pomogła pogoda. Z samego rana było ładnie, ale po śniadaniu zaczęło się chmurzyć i padać. Dzięki temu mieliśmy czas na kawę.
Rano nadciągnęły chmury i zaczął padać deszcz. Po deszczy pojawiła się tęcza.
Na szczęście trochę powiało i chmury się rozproszyły. Idziemy.
Wróciliśmy do przełęczy Paso de los Caballos, gdzie wczoraj byliśmy, zaraz za nią ostatecznie rozstajemy się ze szlakiem GR 11.
Podejście pod przełęcz Port d’Ourdissétou
Ostatnie podejście, sto pięćdziesiąt metrów, trawersem na Port d’Ourdissétou (2403 m n.p.m). Tu zaczyna się Francja.
Przełęcz Port d’Ourdissétou, u zaczyna się Francja
Po drugiej stronie przełęczy otworzyła się przed nami wielka, głęboka dolina Vallée du Rioumajou. Początkowo opadała dość łagodnie, aby z czasem robić się coraz bardziej stroma. Ścieżka trawersowała najpierw po wschodnim, później po zachodnim zboczu. Już od samej góry, było widać w dole schronisko i drogę. Jednak zejście ponad ośmiuset metrów w dół zajęło nam cztery godziny.
zejście z przełęcz Port d’Ourdissétou do doliny Vallée du Rioumajou
Ostatecznie około dwunastej dotarliśmy do schroniska Hospice du Rioumajou, które uznaliśmy za końcowy punkt naszej trasy. Daliśmy radę !!!
Zostało nam jeszcze dojście do miasteczka Saint-Lary-Soulan, skąd mieliśmy autobus do Lourdes, a stamtąd samolot do Krakowa.
Tu pożegnaliśmy się ostatecznie ze szlakiem GR 11
Mapa naszego odcinka szlaku GR 11, z zaznaczonymi ważnymi obiektami.
Jest to czwarta część naszej relacji z trekkingu przez Hiszpanię szlakiem GR 11. Zapraszamy też do lektury pozostałych wpisów z dalszych etapów naszej wędrówki GR 11 >>>, jak i kilku porad logistycznych jak to wszytko ogarnąć >>>