Podczas podróży zdarzają się sytuacje, które zostają w naszej pamięci na zawsze. Takie, o których opowiada się po latach, ale w momencie kiedy, się działy, włos się nam jeżył na głowie. Tak się nam zdarzyło na granicy egipsko – izraelskiej Taba – Ejlat.
Jechaliśmy z Egiptu do Izraela przez Półwysep Synaj. Tutaj postanowiliśmy przekroczyć granicę. Jest to jedno z lepiej strzeżonych, a jednocześnie niebezpiecznych przejść na świecie. Wszytko, przez konflikt żydowsko-arabski trwający od lat. Dodatkowo kilka kilometrów od tego przejścia jest kolejne izraelsko-jordańskie i jordańską Akabę widać jak na dłoni.
Jest środek lata, mimo że to dopiero jedenasta jest już, gorąco prawie czterdzieści stopni w cieniu. Mamy za sobą kilkugodzinną jazdę autobusem przez Półwysep Synaj w mało komfortowym autobusie. Wysiadamy kilkaset metrów przed egipską bramą wjazdową na teren przejścia granicznego. Mamy nadzieję na szybkie przekroczenie granicy i dojazd klimatyzowanym autobusem do hotelu. Zdajemy sobie sprawę, że izraelskie kontrole są dość skrupulatne i trochę dłuższe niż znane nam w Europie.
Izrael dochodzi do Zatoki Akabskiej (Morze Czerwone), wąskim klinem między Egiptem a Jordanią. Przechodząc przez kilkusetmetrową strefę zdemilitaryzowaną, oddzielającą posterunki egipskie od izraelskich, w oczy rzucają się uzbrojeni po zęby młodzi ludzie obstawiający granicę. Są to żołnierze izraelscy, tak mężczyźni, jak i kobiety. Wszyscy w większości około dwudziestoletni.
Izraelski budynek graniczny, ze względu na małą ilość miejsca, wiszący praktycznie nad wodą, to nowoczesny klimatyzowany obiekt. Trochę przypomina hol odpraw na lotnisku. Bramki oddzielające poszczególne rzędy kolejki i taśmy kierujące ruchem. Niestety obsługa nie przypomina miłych pań na lotniskach. Wszędobylskie kamery obserwowały każdy fragment naszej drogi. Pierwsza linia kontroli to młoda ciemnoskóra żydówka, która odbiera paszporty, patrzy każdemu głęboko w oczy, aż ciarki przechodzą.
Ciemnoskóra żydówka to w Izraelu nic szczególnego. Jest to grupa Felaszów, czyli pierwotnych wyznawców judaizmu i chrześcijaństwa z Etiopii. W Etiopii żyły przez wielki duże społeczności żydowskie, które były tam prześladowane i postanowiono ich repatriować do Izraela.
Na początek szybkie pytania, po co tu przyjechaliśmy, gdzie jedziemy. Standardowe procedury tylko mniej miłe. Na koniec (przy tej bramce) magiczna naklejka na paszport. O dziwo tylko dla Macieja, z zaznaczonym numerem 2. Oczywiście nic nam to nie mówiło i dopiero po powrocie dowiedzieliśmy się, co to znaczy. Są to stopnie bezpieczeństwa dla Izraela. 4 osoba bezpieczna; 3 osoba podwyższonego ryzyka, bezpieczna; 2 – osoba pod szczególną kontrolą, zagrożenie; 1 – wielkie zagrożenie nie wpuszczać. Do dzisiaj nie wiemy, czym to było spowodowane, a naklejki nigdy nie udało się usunąć z okładki paszportu.
Możemy iść dalej. Na pierwszej bramce niestety pisk czujki. Momentalnie przy mnie zjawiło się dwóch rosłych i uzbrojonych mężczyzn. Mam protezę stawu biodrowego i to ona wywołała ten alarm. Nie jest to dla mnie nowość, choć myślałem, że Izrael ma czujki lepszej jakości, które umieją rozpoznać protezy, a może to dobry sposób na przemyt i piszczą zawsze ?. Po szybkim wytłumaczeniu, obmacywaniu i dodatkowej kontroli mogliśmy przejść dalej.
Bramki zamknęły się za nami. Zrobiliśmy dosłownie dwa kroki, gdy nagle usłyszeliśmy potworny ryk syren alarmowych. Przez głowę przeleciało mi – co, znów ta proteza? Ale ten ryk oznaczał raczej przemycany karabin, a nie protezę. W ciągu ułamka sekund pojawiło się mnóstwo wojska uzbrojonego po zęby. Zaczęli biegać we wszystkich kierunkach i krzyczeć coś po hebrajsku. Wszystkie krótkofalówki zaczęły charczeć wystrzeliwanymi komandami. Przez moment staliśmy zdezorientowani, my i kilka innych osób stojących przed nami. Do naszych uszu dobiegały strzępki słów rzucanych ni to między żołnierzami, ni to do nas: „bomb”, „atak”, „terrorist”.
Dla nas europejczyków, gdzie o takich sytuacjach słyszymy tylko w telewizji, wszytko było abstrakcyjne. Dopiero jak zobaczyliśmy żółto-zieloną, ze strachu twarz dziewczyny, która przed chwilą z tak poważną miną obsługiwała nas, zdaliśmy sobie sprawę, że sytuacja jest poważna. Wszyscy staliśmy gęsiego między barierkami i nie było możliwości cofnięcia się, kazano nam zostawić bagaże i szybko biec za obsługą. Po drodze minęliśmy różne dziwne urządzenia, które jechały w przeciwnym kierunku. Wyprowadzono nas na dwór i kazano schować się za budynkiem. Otoczyła nas grupka uzbrojonych żołnierzy i kazała czekać. Słońce paliło niemiłosiernie, a my staliśmy, tak na małym placu w kilkunastoosobowej grupie zastanawiając się, co się stało i obserwując podjeżdżające wozy bojowe oraz gotowych do strzału snajperów w każdym możliwym miejscu.
Okazało się, że do odprawy z drugiej strony budynku podjechał samochód z dziwnie zachowującymi się mężczyznami. Po około pół godzinie, gdy już ledwo staliśmy na nogach, a pot płynął nam z czoła strugami, mogliśmy wrócić do budynku.
Zamieszanie trochę się uspokoiło, ale strach i niepewność pozostały. Odprawa zaczęła się odnowa. Zaczęły się rutynowe procedury, ale atmosfera w powietrzu była gęsta od adrenaliny. Gdy podeszliśmy do ponownej odprawy, podałem swój paszport już pooklejany wcześniej przez pograniczników. Za moimi plecami ponownie wyrosło dwóch wielkich uzbrojonych panów ubranych po cywilnemu, ale ich uzbrojenie nie pozwalało na wątpliwości, kim są. Poprosili grzecznie, ale i stanowczo o telefon komórkowy. Zabrali go i włożyli do dziwnego urządzenia. Po tym wszystkim nawet nie oponowałem. Gdy go oddali, poinformowali, że zostałem poddany procedurze pobrania mikrośladów biologicznych i zczytania danych z telefonu.
W tym czasie wszyscy którzy stali przede mną i za mną zdążyli już opuścić ten budynek. Zrobiło się pusto, dziwnie pusto, bo jeszcze przed chwilą było tu mnóstwo ludzi. Myślałem już, że będę mógł spokojnie zabrać bagaż i opuścić przejście.
Na monitorze stojącym obok bramki prześwietlającej jadący bagaż zauważyłem swoją torbę. Nawet mi, laikowi jej wygląd wydał się teraz podejrzany. Na czarno-białym ekranie pojawiła się torba, a w środku trzy podłużne, cylindryczne przedmioty ułożone jeden obok drugiego, stykające się bokami. Mina ochrony powiedziała mi wszytko. Co to do diabła jest? Taśma zatrzymała się, włączyła czerwona mrugająca lampka (na szczęście nie wyła) wszyscy odsunęli się od niej. Został wezwany jeszcze jedne człowiek, w wielkiej jak by kamizelce przeciw kulowej i masce z szybą. Panowie przysunęli się do mnie na tyle blisko, że poczułem na sobą ich oddech. Jedne z nich grzecznie i stanowczo zapytał po angielsku.
– what is it?
– water – odpowiedziałem zaskoczony
– what water?
– to drink
Kazano mi powoli otworzyć torbę. Na wierzchu leżały satelitarne zdjęcia Izraela. Wydrukowałem je sobie, przed wyjazdem z Google Earth, aby mieć jakąś mapę okolicy. Jak by tego było mało obok leżała książka z napisem „Qumran” i płomieniami w tle (przygodowa książka o znaleziskach na terenie Izraela). Wszystko trwało kilkanaście minut, w tym czasie została ponownie wstrzymana odprawa. Kazano mi otworzyć butelkę. Ktoś włożył jakiś czujnik do środka, powiedział – OK i kazał się napić z butelki. Wybebeszono mi cały bagażu i w końcu mogłem iść dalej. Wszyscy mieliśmy siebie wzajemnie dość.
Należy się jeszcze Wam wyjaśnienie co to za butelki z wodą, ponieważ tam jest bardzo gorąco, należy dużo pić i to był po prostu nasz zapas wody. Byłem fizycznie i psychiczne wykończony. Dostałem pieczątkę wjazdową. Na szczęście to był już koniec odprawy i byłem na terenie Izraela.
Możemy iść do hotelu. Sam Ejlat to nie wielka miejscowość, więc wszędzie można dojść pieszo, ale przejście graniczne leży dziewięć kilometrów od centrum. Podjechaliśmy więc autobusem miejskim do centrum. Gdy z niego wysiadaliśmy, usłyszeliśmy, metaliczny świt i gdzieś w oddali jak by coś ciężkiego spadło. Później drugi i trzeci, z kierunku z którego przyszliśmy, ale dużo cichszy i bez efektu końcowego. Wszyscy zaczęli spoglądać w niebo, a w mieście włączyły się syreny alarmowe. Na ulicy było dość głośno, bo jeździły samochody. Więc tylko nieliczni zwrócili uwagę, na to, co się stało.
Co znowu ? Co się dzieje ? I znów kolejny świt i głośny wybuch. Wszyscy padli na ziemię. W oddali w kierunku Jordanii widać było stróżkę, unoszonego się dymu. Panika, nie wiedzieliśmy, czy uciekać do budynków, czy zostać na dworzu. Ulicą śmignęły dwa samochody policyjne na sygnale, potem wojskowy samochód opancerzony. Wstaliśmy. Wszystko ucichło. Ponownie wszytko ruszyło do życia, tylko co jakiś czas mijani przez nas ludzie spoglądali w niebo, na którym latały dwa śmigłowce.
Wieczorem w hotelu, w telewizji usłyszeliśmy, że był to swego rodzaju atak rakietowy, prawdopodobnie z terenu Półwyspu Synaj, dokonany przez jakieś arabskie bojówki. Jednak nikt się do tego oficjalnie nie przyznał, a władze Egiptu kategorycznie zaprzeczyły, jakoby atak był z terenu Egiptu. Zostało podobno wystrzelonych pięć rakiet, z czego dwie spadły do morza, dwie w pobliżu Ejlatu, a trzecia na przedmieściach Akaby w Jordanii i ta ostatnia zraniła przypadkowe osoby. Pisały też o tym polskie media >>> https://www.wprost.pl/swiat/204261/atak-rakietowy-na-izraelski-kurort.html
Jak widać, życie potrafi zaskoczyć. Możemy się przygotowywać do różnych sytuacja, ale podczas wyjazdów zawsze może darzyć się coś nieplanowanego, nietypowego, nie rzadko niebezpiecznego. Ale chyba właśnie takie momenty nadają smaczku naszym wyjazdom.