Wyprawa rowerowa przez góry Pamiru zwane „Dachem Świata” to spotkanie z surowym pięknem świata, w którym każdy kilometr zdobywa się wysiłkiem i zachwytem jednocześnie. Wysokie przełęcze, ośnieżone szczyty sięgające nieba i wiatr niosący zapach kurzu i przygody sprawiają, że każda chwila staje się próbą sił i nagrodą. Przeczytaj, jak wygląda życie na dwóch kółkach w jednym z najbardziej niedostępnych miejsc na Ziemi słynną M41 – Pamir Higway – Trakt Pamirski.
Kolejnego dnia ruszyliśmy dalej w nieznane, z każdym obrotem kół coraz dalej wkradając się w surowy klimat Pamiru. Droga nieustannie wznosiła się ku górze, lecz łagodne nachylenie drogi pozwalało cieszyć się jazdą i chłonąć wolno zmieniające się widoki bez większego wysiłku. Przed nami wyrastały potężne, ośnieżone szczyty – jak strażnicy, którzy zdawali się strzec przejścia dalej. Patrząc na nie, trudno było uwierzyć, że gdzieś tam, między tymi kolosami ze skał i lodu, znajdziemy drogę prowadzącą na drugą stronę.
Pamir – za nami cywilizacja, przed nami już tylko wielkie góry
Cały czas znajdowaliśmy się jeszcze w strefie przez nikogo niekontrolowanej. Gdzieś między posterunkiem kirgiskim a tadżyckim. Oficjalnie do przełęczy według mapy jest Kirgistan, od przełęczy Tadżykistan.
Przełęcz Kazyl-Art
No i w końcu się zaczęło. Słynne podjazdy na przełęcze. Pierwsza na naszej trasie jedna z wyższych przełęcz Kyzyl-Art* – 4282 m n.p.m. (ang. Kyzylart Pass; ros. Кызыл-Арт; kirg. Кызыл-Арт ашуусу). Kilka szybkich fotek, bo zrobiło się zimno i pedałujemy pod górę.
Wjazd na Przełęcz Kyzyl-Art (4282 m n.p.m.)
Serpentyny, zakręty i niekończące się kilometry podjazdów – wszystko to przy nachyleniu sięgającym momentami 15%. Wiatr z każdą minutą stawał się bardziej lodowaty, a rzadkie, górskie powietrze paliło w płucach. Każdy obrót korby był małym zwycięstwem nad własnym zmęczeniem. Grupa rozciągnęła się na dużej przestrzeni. Każdy łapał swój rytm i powoli monotonnie wdrapywał się coraz wyżej.
Jeden z wielu morderczych podjazdów
Czas płynął gdzieś obok nas. Zamknięci we własnych myślach, rytmicznie licząc każdy obrót i łapczywie chwytając rzadkie powietrze, powoli zbliżaliśmy się do celu. I wreszcie – jeden po drugim – ujrzeliśmy ten wymarzony widok. Koniec podjazdu. Cztery tysiące dwieście osiemdziesiąt dwa metry nad poziomem morza, niemal dwa razy wyżej niż nasze Rysy. Skrajne wyczerpanie ustąpiło miejsca euforii – fala adrenaliny przetoczyła się przez ciało, niosąc czystą radość z osiągnięcia czegoś, co jeszcze chwilę wcześniej wydawało się nieosiągalne.
Ostatnie metry przed przełęczą
Mimo że to dopiero początek trasy, to miejsce jest naprawdę wyjątkowe – symboliczny punkt Pamiru. Na przełęczy Kyzyl-Art (4282 m n.p.m.), dokładnie tam, gdzie przebiega granica, stoi monumentalny pomnik przedstawiający owcę Marco Polo – dziką owcę górską (Ovis ammon), największy gatunek dziko żyjącej owcy na świecie, słynący z potężnych, spiralnie skręconych rogów. Dawniej całe stada tych majestatycznych zwierząt przemierzały tutejsze doliny, dziś spotkać je można coraz rzadziej. To właśnie te owce opisał w XIII wieku podróżnik Marco Polo, od którego imienia wzięła się ich popularna nazwa.
Przełęcz Kyzyl-Art – symbol Pamiru – owca Marco Polo czyli Owca dzika górska
Dwa kilometry dalej, zza zakrętu, wyłoniły się zabudowania tadżyckiego posterunku granicznego. Przed wyjazdem sporo czytaliśmy o tym przejściu i miejscowych pogranicznikach – w relacjach często pojawiały się ostrzeżenia, że w przeciwieństwie do życzliwych Kirgizów, Tadżycy potrafią być trudni i nieprzewidywalni. W rzeczywistości nie było jednak tak źle. Przywitała nas trójka uzbrojonych strażników, którzy od razu dali do zrozumienia, kto tu rządzi – srogie miny, oschły ton i szorstkie gesty mówiły same za siebie. Skończyło się jednak tylko na rutynowej kontroli dokumentów, kilku pytaniach o cel podróży i stanowczym zakazie robienia zdjęć (którego, jak widać poniżej, oczywiście ściśle przestrzegaliśmy 🙂 ). Na zdjęciach tego nie widać, ale posterunek jest stosunkowo nowy – jeszcze niedawno strażnicy „urzędowali” w dwóch okrągłych, blaszanych kontenerach, które bardziej przypominały baraki niż oficjalne budynki graniczne.
Tadżyckie przejście graniczne
Wreszcie chwila wytchnienia – przed nami niemal dziesięciokilometrowy zjazd. Gdyby nie fatalna jakość drogi i przenikliwe zimno, można by po prostu usiąść na siodełku i w pełni delektować się widokami. Pęd powietrza, zapach gór i przestrzeń rozciągająca się aż po horyzont sprawiały jednak, że nawet ten zjazd, mimo trudów, był czystą przyjemnością.
Tutaj zaczyna się obszar chroniony wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO – Tadżycki Park Narodowy – Góry Pamiru
Droga ciągnie się przez pustkowia kilometrami
Niestety, przyjemność zjazdu nie trwała długo. Znów przyszło nam się wspinać. Na szczęście tym razem podjazd był łagodniejszy, choć wysokość wciąż budziła respekt. Przed nami kolejna – szeroka i majestatyczna przełęcz Uy-Bulak (ros. Уй-Булак). W literaturze można znaleźć różne dane: 4232 lub 4255 m n.p.m., nasz GPS wskazał 4256 m n.p.m. Tam, wysoko, jakby ponad światem, każdy metr był odczuwalny w nogach, za to widoki z przełęczy rekompensowały każdy trud.
Podjazd pod szeroką przełęcz Uy-Bulak
Znów przed nami długi, prosty zjazd – droga ciągnęła się w nieskończoność, niknąc gdzieś w oddali. Ani zakrętu, ani końca nie było widać, tylko wąska nitka szutru przecinająca bezkresną przestrzeń i pęd powietrza, który przypominał, jak mały jest człowiek wobec ogromu Pamiru
Końca nie widać, po horyzont bezkres Pamiru
W końcu, daleko w dole, na rozległej równinie, naszym oczom ukazało się największe pamirskie jezioro Kara-kul (ros. Караку́ль, tadż. Қарокӯл, ang. Karakul). To bezodpływowe jezioro o słonych wodach, w których niemal nie istnieje życie, a jego woda nie nadaje się do picia. Co ciekawe, Kara-kul powstało w wyniku uderzenia meteorytu, który spadł tu około pięć milionów lat temu. Nazwa jeziora oznacza „czarna woda”, prawdopodobnie ze względu na jego imponującą głębokość – sięgającą około 250 metrów.
Kara-kul
Nad brzegiem jeziora leży wioska o tej samej nazwie – Karakul, jedna z większych osad w tej części Pamiru. Znajduje się tu niewielka jednostka wojskowa, dzięki której można złapać sygnał GSM, mały sklep (choć z bardzo skromnym asortymentem) oraz kilka prostych, ale gościnnych guesthouse’ów. W jednym z nich zatrzymaliśmy się na noc – w cenie noclegu była, jak na lokalne warunki, całkiem nie skromna kolacja i śniadanie.
Największe jezioro w Pamirze – Kara-kul
Dalej już tylko góry i piach smagający twarz przy każdym podmuchu wiatru. Surowy krajobraz Pamiru znów dawał o sobie znać – bezkresne przestrzenie, kamienie chrzęszczące pod kołami i wiatr, który nie zna litości. To była ta dzika, nieokiełznana strona podróży, w której zmęczenie miesza się z zachwytem, a każdy kilometr staje się małym zwycięstwem nad naturą i samym sobą.
Jezioro Kara-kul, w ustach czuć smak drobinek słonej wody
Ten odcinek miał być łatwy i nieskomplikowany – niewielkie przewyższenie, nieduża odległość, nic, co mogłoby nas zaskoczyć. Ale jak to w Pamirze bywa, rzeczywistość szybko sprowadziła nas na ziemię. Tego dnia wiało. A właściwie – huraganowo dmuchało. Wiatr był tak silny, że nasza średnia prędkość spadła do zaledwie 5–7 km/h. Wiatr niósł ze sobą drobne kamyki, które przy takiej sile cięły skórę niczym skalpel.
Po naszej lewej stronie, wzdłuż drogi, ciągnął się podwójny rząd płotów i drutu kolczastego. To była granica z Chinami. W rzeczywistości sama linia graniczna biegła wysoko grzbietami górskimi, ale tu, na dole, widać było, że teren jest pilnie strzeżony. Na piasku odciskały się świeże ślady opon wojskowych pojazdów. Mieliśmy wrażenie, że cały czas ktoś nas obserwuje – jakby zza płotu przyglądał się nam Wielki Brat z Chińskiej Republiki Ludowej.
Płot graniczny z Chinami
W tym rejonie, dawno temu, istniała wioska Mozgol. Dziś pozostały po niej jedynie rozsypujące się resztki kilku budynków i jeden, również w opłakanym stanie, drewniany dom. Mieszka w nim matka z synem i synową – jedyni stali mieszkańcy tego miejsca. Żyją w skrajnie trudnych warunkach, bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz, przez większość roku zdani wyłącznie na siebie. Gdy śnieg zasypie drogę, przez niemal osiem miesięcy są całkowicie odcięci od świata.
Jedyny zamieszkały dom w promieniu dziesiątek kilometrów, na wysokości ponad czterech tysięcy metrów
Życie tej rodziny, zwłaszcza zimą, jest skrajnie trudne. Gospodyni ze smutkiem opowiadała, że władze nie udzielają im żadnej pomocy – żywność dociera tu tylko latem, gdy droga jest jeszcze przejezdna. Największym problemem jest jednak brak lekarstw i dostępu do jakiejkolwiek opieki medycznej. Zimą, gdy śnieg odcina ich od świata, każda choroba może być śmiertelnym zagrożeniem. W drodze powrotnej zorganizowaliśmy małą zbiórkę leków i przekazaliśmy je mieszkańcom.
Wnętrze domu w byłej osadzie Mozgul
Jedynym sposobem na utrzymanie się w tych surowych warunkach jest hodowla wyjątkowych zwierząt – jaków. Te niezwykle odporne stworzenia doskonale radzą sobie w mroźnym, wysokogórskim klimacie, dostarczając mieszkańcom wszystkiego, co niezbędne do przetrwania: mleka, mięsa, skór, a przede wszystkim… opału. Ich odchody, po wysuszeniu, stają się bardzo kalorycznym paliwem, które pozwala ogrzać dom i przygotować posiłek. Co prawda, wszystko – łącznie z jedzeniem – przesiąka lekkim zapachem dymu z jaczego „paliwa”, ale z czasem człowiek przyzwyczaja się do tego aromatu, jak do nieodłącznej części pamirskiego życia.
Jaki – źródło wszelakich niezbędnych dóbr: mięso, mleko, futra, opał
W tym, wydawałoby się, najbardziej niedostępnym i nieprzyjaznym miejscu na świecie czekała na nas prawdziwa niespodzianka – nocleg w autentycznej jurcie. Co prawda została ona przygotowana z myślą o turystach, ale jej historia była wyjątkowa. Jurtę zakupili i przekazali miejscowym podróżnicy z Australii, chcąc w ten sposób pomóc tej odizolowanej rodzinie. Sam nocleg okazał się wspaniałym przeżyciem – w środku stał żeliwny piecyk typu „koza”, a ściany i podłogę zdobiły barwne dywany oraz miękkie poduszki. Ciepło, zapach wełny i trzask ognia stworzyły atmosferę, która na długo zapadła nam w pamięć.
Nocleg w jurcie
Cała ekipa przed jurtą
Codzienność podczas takiej podróży wygląda zupełnie inaczej niż na zdjęciach. Kąpiel w lodowatych wodach górskich strumieni, toaleta gdzieś na pustkowiu, bez ani jednego drzewa w zasięgu wzroku, posiłki z paczki i wszędobylski pył, który wdziera się wszędzie – do ubrań, sakw i myśli. To surowa strona przygody, w której każdy dzień jest próbą wytrwałości, ale też lekcją pokory wobec natury.
Codzienność w podróży, kąpiel w lodowatej wodzie z górskiego potoku
Można też – i to wcale nie tak rzadko – natknąć się na wyjątkowe znaleziska. Potężne, spiralnie skręcone rogi dzikiej owcy Marco Polo. Leżą porzucone gdzieś na pustkowiu, jak ciche świadectwo surowego życia i śmierci w górach.
Takie piękne rogi owcy Marco Polo można tu znaleźć co kawałek
Przełęcz Okbajtal (Akbajtal)
Nadszedł w końcu ten dzień. Podjazd pod najwyższe wzniesienie na naszej trasie. Mordercza przełęcz Okbajtal 4655 m n.p.m. (ros. Ак-Байтал; tadz. Ағбаи Ҳушангa; ang. Ak-Baital Pass).
Początek podjazdu pod przełęcz Okbajtal
Powietrze stawało się coraz rzadsze z każdym obrotem kół, płuca ledwo łapały oddech, serce biło jak szalone, próbując nadążyć za rosnącą wysokością i wysiłkiem. Droga wiła się wśród surowych, kamienistych zbocz, a każdy zakręt odsłaniał nowy, jeszcze bardziej monumentalny widok dalszej serpentyny w górę. Każdy metr w górę był walką, ale gdzieś w środku rosło też niewiarygodne uczucie wolności.
Morderczy podjazd pod przełęcz Okbajtal
Gdy w końcu zobaczyliśmy przełamanie na trasie i droga przed nami zaczęła opadać, całe zmęczenie i ból zniknęły w jednej chwili. Wszystko wokół jakby na moment się zatrzymało. Wiatr ucichł, zimno przestało doskwierać, oddech się uspokoił. W oczach pojawiły się łzy – trochę ze zmęczenia, ale przede wszystkim z czystego wzruszenia. Serce biło mocno, nie ze strachu ani wysiłku, lecz z niewyobrażalnej dumy. Wjechaliśmy tam – na „Dach Świata”.
Na przełęczy Okbajtal
W nagrodę czekał na nas ponad pięćdziesięciokilometrowy zjazd – ponad tysiąc metrów w dół. Czysta sielanka. Po dniach wspinaczki, wiatru i kurzu, jazda z górki wydawała się luksusem nie z tej ziemi. Po drodze kilkukrotnie spotykaliśmy inne grupy rowerowe – ponad połowa z nich to byli Polacy! Raz nawet udało nam się spowodować największy w historii Pamiru „korek rowerowy”, gdy na drodze spotkaliśmy się z jadącą z naprzeciwka wielonarodową ekipą cyklistów.
Największy w historii Pamiru „korek rowerowy” 🙂
Teraz czekał nas zasłużony, dwudniowy odpoczynek w jednym z nielicznych miasteczek Pamiru – Murgob (tadż. Мурғоб). Jak się miało okazać wcale się tam nie nudziliśmy. Ale o tym już w i kolejnej części naszej podróży.
Murgob – jedno z niewielu miasteczek na Pamirze
PS
* w zależności na jaką mapę, przewodnik, opis czy relacje traficie, nazewnictwo nazw geograficznych może być różnie pisane. My przyjęliśmy założenie, że staramy się używać nazw polskich (o ile takie istnieją), a dodatkowo opisać innymi używanymi powszechnie nazwami i językami.
Mapa
Zobacz też nasze inne wpisy z z Pamiru
Pamir – rowerem na dach świata I Sary Tash – u wrót Pamiru I Pamir – twarze w obiektywie